wtorek, 20 października 2015

XV Przez burzę i wiatrzy . . .

~*~Steve~*~

Padał deszcz. Co za ponury dzień na pogrzeb. Szare chmury trzymały wartę nad złowrogim listopadowym niebem. Wielkie krople deszczu uderzały o czarne parasole przybyłych gości i baldachimu księdza, wciąż wygrywając tę samą melodię - kap, kap, kap. Przyszło naprawdę sporo ludzi. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy ubrani w garnitury i czarne suknie. Wszyscy przybici równie, co pogoda. Grób obsadzony białymi różami z napisami typu „Żegnaj” i tak dalej. Piękne bukiety białych, pachnących róż. Nigdzie w tłumie nie mogłem znieść organizatorki tego pogrzebu, Marni Ray. Stała tam całkiem z tyłu i obserwowała, jak ludzie po kolei kładą białe róże na marmurowy grób. Nie płakali, byli smutni, ale nikt nie płakał, nawet Marni wydawała się być niewzruszona. Na jej twarzy nie było nawet krztyny uczucia. Była obojętna. Myślałem, że kocha swojego dziadka, że jej na nim zależy, a tu głucha cisza. Nic. Po drugiej Stronie stał Wayne i jego kamerdyner. Oczy Bruce’a były wpatrzone w zimną i bezuczuciową twarz nienaturalnie bladej dziewczyny. Chciałem do niej podejść, pocieszyć ją, zrobić coś, żeby zaczęła żyć. Było mi jej żal. Przedostatni członek jej rodziny umarł. Została jedynie Peggy. Nie wiedziałem, co mam myśleć. Kiedy zmarł jej mąż, z jej opowieści wynikało, że nie przestawała ryczeć i miała ataki histerii, teraz jej twarz nie wyrażała kompletnie nic. Tak, jakby wyparowała z niej cała energia życiowa. W jej oczach płonął ogień, czysty ogień. Jej tęczówki ze srebra lśniły niczym gwiazdy. Ręce założone na piersi zaciśnięte w pięści. Jej suknia powiewała na lodowanym wietrze, jednak Marni nie sprawiała wrażenia, że jest jej zimno. Jej dłonie były ukryte pod czarnymi rękawiczkami, a atramentowe, wysokie szpilki dodawały jej malutkiej posturze centymetrów. Kasztanowe włosy rozwiane przez wiatr pięknie się prezentowały. Zastanawiałem się, nad czym tak myśli. Kolce białego bukietu róż wbijały się w jej rękawiczki. Nic, zero reakcji. Gdzieś w tłumie zobaczyłem Nataszę, obserwującą wszystko z bezpieczniej odległości. Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, Marni wciąż stała w tym samym miejscu i nie poruszała się. Deszcz lał coraz mocniej, a ona ani drgnęła. Niczym narzeczona samej śmierci. Powolnym krokiem zacząłem zbliżać się w jej stronę. Kiedy to zobaczyła,ruszyła szybkim krokiem w stronę furtki, jeszcze tylko pośpiesznie położyła bukiet na świeżo upieczony grób.

- Zaczekaj! - krzyknąłem i złapałem ją za rękę. - To nie jest przypadek. Najpierw te zbiry, potem atak Batmana, a teraz śmierć twojego dziadka. Potrzebujesz ochrony. Kogoś, kto się tobą zaopiekuje. - Te słowa wypływały mi z ust samoistnie. Patrzyłem na nią swoimi błękitnymi oczami. Jej mina i spojrzenie pokazywały zaskoczenie. Zelżyłem uścisk, ale ona zamarła w bezruchu. Nie wiedziałem, co myśleć. Czy powiedzieć jej to, co myślałem, czy wstrzymać się? Zdążyłem ją trochę poznać. Żadna z kobiet, jakie poznałem, nie zawładnęła mną tak jak ona. Ona była inna niż wszystkie, wyjątkowa.

- Nie potrzebuję obrony. Mój dziadek nie żyje, szukają mnie, a do tego jeszcze ty. Wiem, co zrobiliście Batmanowi. Ten koleś chciał mi pomóc, a ty chcesz mu obciąć głowę, tak jak mojej operatywnej przyjaciółce Panterze. Wszyscy prócz was są źli, bo wy jesteście święci bohaterowie od siedmiu boleści! Wiem więcej niż myślisz, znam cię lepiej niż myślisz i uwierz mi na słowo, że nie chciałbyś, abym zrobiła to samo z tobą! - wrzasnęła. Wiedziała, co zrobili z Batmanem. Tyle, że ja nie maczałem w tym palców. To sprawa Fury’ego i, jak to mówi Tony, „Jego łysej enigmy”

- Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Stark zaczął go ostrzeliwać, a Hawkeye się przyłączył. Wiem, że Batman nie jest zły, tak samo jak my działa ponad prawem. Chciałem już dawno z tobą pogadać, ale nie miałem okazji. Uciekłaś. Myślałem, że coś ci zrobili. Tego bym sobie nie wybaczył.

- Co, proszę? Co cię skłoniło, żeby się o mnie martwić? O co ci chodzi, Rogers? Tylko mi nie mów, że po tym w parku...

- Tak i nie żałuję. Od pierwszego razu, jak cię zobaczyłem, poczułem coś, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć.

- Posłuchaj, być może ja też coś tam niby tego, ale na razie mogę jedynie zaproponować ci przyjaźń. Skoro tak bardzo ci na mnie zależy, musisz coś o mnie wiedzieć: nie lubię, gdy ktoś jest dla mnie za miły. Zanim komukolwiek zaufam, przemyślę to ze sto razy. Nie możesz dać się zabić, a przy mnie to trudne, uwierz mi na słowo. A najważniejsze: nie możesz o nic pytać.



- Rozumiem, chciałem tylko, żebyś wiedziała... - Przerwała mi szybciej, niż przewidywałem. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę w niej młodą Peggy. Ten uśmiech, ta mina, tak jakbym ją widział, tylko w trochę innej wersji. Spojrzałem na nią szybko. Zerknęła, czy nikt nas nie widzi, tak jakby się bała, że ktoś ją szuka. Ten Wayne to cwany gość, kto wie co z nią robi. Byłem pewny, kiedy ten psychol w pelerynie ją porwał, że ukręcę mu kark. Po raz pierwszy w życiu skłamałem. Zrobiłem to tak naturalnie, tak, jakby nie było mi to obce.

- Wiem. - Poczułem, jak trudno jej to mówić, tak jakby coś ją hamowało. Bariera między ludźmi wciąż była za gruba. Miałem ochotę zaraz jej wyznać, że ze złości i wściekłości to ja poszatkowałem tego wariata, a nie Stark i Barton. Nie wiem, jak on to zrobił, nie wiem, jak uciekł. Po prostu zabrał ją i zniknął w ciemnościach, jak Pantera. Swoją drogą, już dawno nie było o niej słychać, to pewnie powód dobrego humoru Fury’ego, który przecież tak rzadko jest wesoły. Po raz pierwszy miałem ją tak blisko siebie wtedy, na cmentarzu. Od tamtej pory mogłem sobie tylko popatrzeć, a kiedy pojawił się ten chłopiec, odnosiłem wrażenie, jakby o mnie zapomniała

- Chodź, odprowadzę cię. - Obiąłem ją i skierowałem parasol bardziej w jej stronę. 

Zaczęło się robić zimno. Lodowaty wiatr zmieszany z deszczem uderzał coraz mocniej w parasol. Patrzyłem na nią z ukosa. Nie była taka ponura jak się spodziewałem. Byłem lekko zdziwiony, że nie wypłakuje mi się w rękaw. Przyjęła to bardzo spokojnie.  - Wiem, że się boisz, że i ciebie to spotka. Pamiętaj, wystarczy jeden telefon i już jestem żeby...

- Steve, nie boję się, po prostu jestem zła. Przysięgam na grób moich rodziców i dziadka, że znajdę tych, którzy zniszczyli mi życie - syknęła z jadem. 

Zacisnęła pięści i stanęła w miejscu, wgapiając się w ziemię. Łzy poleciały jej po policzkach. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co teraz czuje, mogłem jedynie podejrzewać. Złość, gniew, frustrację. Po chwili ruszyła przed siebie z wściekłością .Teraz już wiedziałem, że to nie była zwykła groźba, że ona planuje coś większego. Wciąż miałem przed oczami akcję z tymi bandziorami, bałem się pomyśleć, co zrobi z tymi, którzy zabili jej dziadka. Ale przecież ona jest zwykłą obywatelką, a nie płatną zabójczynią, nie poradzi sobie, co najwyżej wpakuje się w kłopoty.

- Nie pozwolę, żeby jakieś zbiry zrobiły z ciebie przesitkowane grzyby. Wystarczy ci kłopotów jak na razie.

- A co ty, moja matka, żeby mi rozkazywać? Znajdę ich i zabiję.

 Jeden więcej, jeden mniej - co za różnica? - Odebrała mi parasol i ruszyła w stronę bramki cmentarnej. Trzasnęła nią głośno i dołączyła do Hectora i Wayna. Zaczynałem coraz bardziej podzielać zdanie Tony’ego, że to małpa. Kiedy obiął ją w pasie, kiedy ją pocałował, miałem ochotę coś rozwalić. Jak mogła się zadawać z takimi ludźmi? Chciałem ją chronić, ale ona mnie odtrąca za każdym razem. Nagle zaczęło coś mi świtać, ten jad w głosie... Już go gdzieś słyszałem... ale to nie mogła być jedna i ta sama osoba... Marni to nie Pantera. Niosą nią teraz emocje, to zrozumiałe, musi sobie z tym poradzić. Musi.

~*~Aarone~*~

Zastanawiałam się, czy aby nie za dużo mu powiedziałam. Co do tego nie zabijania nie byłabym taka pewna. Steve się o mnie martwił, a mnie nie znał. Chciał się do mnie zbliżać - nie pozwoliłam mu i nie pozwolę. Kłamał, wiedziałam, że to on, że to ta banda ignorantów tak potraktowała Wayne’a. Było mi go żal. Było mi przykro, że przez to, że chciał mnie chronić, musiał tak skończyć. Wygląda, jakby go obili młotem Thora z każdej strony. Nie protestowałam, kiedy mnie obiął, ale nie byłam pewna, czy chcę wiązać z nim coś więcej. Bruce był naprawdę miły i dbał o moje dobro, opiekował się Hectorem, ale nie pasował do mnie. Nigdy nie lubiłam przepychu, nigdy się do niego nie przyzwyczaiłam. Przy Harrym miałam wszystko, ale to nie to samo. Noszę w sobie pustkę, jestem pusta jak słoik po piklach. Westchnęłam i obróciłam się w stronę Rogersa. Stał tam z rękoma w kieszeniach i wpatrywał się grób dziadka, nawet na mnie nie spojrzał.

~*~

Kilka tygodni później

Siedziałam pod oknem i słuchałam jak krople deszczu uderzają o parapet. Siedząc tak, podparta, patrzyłam na zewnętrzną część rezydencji Wayne’ów. Wielki ogród z idealnie przystrzyżonym trawnikiem. Liściaste wierzby rzucały się w oczy. Było już ciemno. Nie wiedziałam co robić. Żadna książka ani gazeta w tym momencie nie była w stanie zająć mojego umysłu. Wciąż myślałam o Rogersie i próbowałam rozsupłać problem: „Dlaczego Rogers się do mnie doczepił?”. Miałam wrażenie, że mu się podobam, ale po tej jego niepewności i fałszywym uśmieszku nie wiedziałam, co myśleć. Niezły był z niego orzech do zgryzienia. Ludzie się uśmiechają, by oszukiwać, ale on był inny, podobno nigdy nie kłamał. Wiem, że skłamał... on i ta jego banda Avengersów... najchętniej pozabijałabym ich wszystkich przy pierwszej lepszej okazji. Byli zwykłymi bydlakami bez dusz. Zabijali wszystkich, którzy byli inni, którzy im przeszkadzali.

- Napaliłem w kominku. Pozwolisz, że zabiorę cię pod niego i poczęstuję winem?

Bruce się ukłonił i zaśmiał. Podniósł mnie i delikatnie usadził na kocu. Szybkim ruchem pozbył się koszuli i spodni tak, że został w samych bokserkach. Ja także długo nie czekałam, zanim pomógł mi w pozbawieniu się większej ilości garderoby. Hector już dawno spał, więc nikt i nic nie miało prawa nam przeszkodzić. Wayne obiął mnie w pasie i pocałował w szyję.

- Wiesz... zawsze szukałem kogoś, kto mógłby właśnie tak spędzać ze mną wieczory. Teraz już wiem, że chyba kogoś takiego znalazłem.

Ułożyłam się wygodnie na kocu. Brunet przytulił mnie do siebie, po czym namiętnie pocałował. Zaskoczyło mnie to jego wyznanie. Pomimo że z nim byłam już tak blisko, sposób, w który mnie całował, był pusty. Pusty jak jego nadzieje. Chciał ze mną być, chciał abym była jego - ja nie. Ja tak nie mogłam. Chciałam być wolna. To wszystko mnie przerażało, to było straszne. Chciałam zamknąć oczy i znów obudzić się w swoim łóżku bez problemu, znów widzieć uśmiechniętą twarz mojego męża. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Była trzecia w nocy. Myślałam, myślałam za dużo. Jeśli mam się ukrywać, to nie tu, nie przy nim. Wiedziałam, że zapewne był jedyną osobą, której mogę zaufać. Wiedziałam też, że mogę zaufać jeszcze jednej osobie... Steveowi Rogersowi. Pomimo że należał do tej całej bandy, mogłam spojrzeć mu w oczy i powiedzieć wszystko. Cicho i bezszelestnie wyślizgnęłam się z obięć Waynea i ubrałam się. Zakradłam na piętro i obudziłam chłopczyka. Nie minął kwadrans, kiedy byliśmy już na zewnątrz. Szybko odjechałam z rezydencji w stronę domu Rogersa. Mój stary dom był zajęty przez policyjne taśmy.
Stałam tam przed jego drzwiami z niepewnością. Zapukałam cicho kilka razy. Po krótkiej chwili moim oczom ukazała się zaspana twarz Steve’a.

- Miałeś rację. Jednak potrzebuje pomocy. On chciał mnie tam trzymać, bo się we mnie zadurzyła a ja... ja... Och, nie każ mi się tłumaczyć, jest trzecia w nocy, a jedyną osobą, której mogę zaufać, jesteś ty - jęknęłam. 

Uśmiechnął się i przepuścił Hectora do domu. Złapał mnie za rękę i spojrzał w oczy. Przybrał poważy wyraz twarzy, mówił prawdę. Był Kapitanem Ameryką. Bezpieczniejszego miejsca nie mogłam sobie chyba znaleźć. W szczególności, że mały był ulubieńcem Rogersa, a ja czułam się w tym muzeum lepiej niż w wielkim domu nadętego bogacza. Lubiłam Wayne’a, ale nie mogłam mieszkać z kimś, kto chciał mnie tylko przelecieć. Wolę gapić się na wyszczaną twarz Rogersa, niż wciąż kłamać Bruce’owi w twarz. W końcu Rogers obiecał mi, że będę bezpieczna. Módlmy się, żeby miał rację.

- Chodź. Nic nie szkodzi, możesz tu zostać jak długo chcesz, będziesz tu bezpieczna, obiecuję.
Rzuciłam mu się na szyję i nie chciałam puścić. Teraz liczyło się dla mnie to, że był tu. Był i nie chciał mnie puknąć. - Mam dwa pokoje, jeśli chcesz jeden oddam Hectorowi, a swój tobie, a sam pójdę na kanapę...

- Nie, zmieścimy się w jednym łóżku. To znaczy... Ja i Hector.

- Dobrze, ale jeśli coś, to wiesz... Dobranoc, Marni.

- Dobranoc... Steve?

- Tak?

- Dziękuję.

~*~ 

Tak jakoś rozdział dziaj bo taka wena i chęci. Wybaczcie za to coś co mi nie wyszło . .  ponownie.

poniedziałek, 14 września 2015

Sidła XIV

~*~Aarone~*~
Leżałam wtulona w białą, puchową poduszkę. Świtało. Pokój, w którym się znajdowałam był duży, nawet bardzo duży, w stylu rustykalnym. Najbardziej chyba odpowiadało mi to łóżko z baldachimem. Było takie mięciutkie i wygodne, w takim łóżku sypiałam tylko z Harrym w jego domu. Przypomniały mi się stare, dobre czasy. Wyciągnęłam się, jak na kocicę przystało, i spojrzałam na zegarek. 5:30. Nie chciało mi się spać, ale i nie miałam ochoty na leżenie. Próbowałam wstać, jednak upadłam jak długa na podłogę. Syknęłam cicho i wczołgałam się na łóżko. Spojrzałam na nogę, która wyglądała okropnie: cała sina i opuchnięta. Nagle drzwi lekko się uchyliły i wpadła przez nie wiązka światła. Natychmiast znów się zamknęły i w półmroku zobaczyłam Bruce'a we własnej osobie.

- Spać nie możesz, Aarone?

Zatkało mnie. Skąd on znał moje prawdziwe imię? Spanikowałam. To tylko sen. TO TYLKO SEN. Nie mogłam uwierzyć, że on wie. Nie mogłam dać mu znaku, że coś mi się wydawało. Zimny dreszcz przeleciał mi po plecach, pot spływał po czole. Nie mogłam wierzyć, że moja tajemnica się wydała.

- Spokojnie, od pewnego czasu wiem, kim jesteś. Ściślej mówiąc, od włamania w dziale naukowym. Dziwne, że dopiero tu dałaś plamę. Niesamowite, jak taka drobna istotka przez tak długi czas umykała największym bohaterom i służbom świata. Nie sądziłem, że jesteśmy tak podobni. Oboje wychowani przez ligę cieni, oboje straciliśmy rodziców. Nam obojgu los odebrał osoby, które kochamy... Wiem, jakie to trudne. Nie bój się, nie jestem taki jak oni, nie wydam cię, bo wiem, co ci zrobili. Torturowali, a potem zabili.

Jego słowa to były wszystkim, o czym myślałam. To było szczere. Wiedział, co mówi, chciał mnie naprawdę chronić, od początku. Teraz wiem, dlaczego to robił. Trzymał mnie na dole, bo wiedział, że tam jestem bezpieczna. Czuwał nade mną jako Batman.

- Mieliśmy się spotkać. Nie przyszłaś. Miałaś szczęście, że byłem tam, co hipokryci, nawet nie chcę o tym myśleć. Zabrałem cię szybko i bezboleśnie. Nawet nie zauważyli nic... oprócz tego kretyna z gwiazdą...
Trzęsłam się, nie wiem czy ze strachu, czy z tego, że każde słowo było prawdą. Łzy ciekły mi po policzkach. Bruce podszedł do mnie. Zauważyłam, że ma tylko spodnie. Jego ciało... całe posiniaczone, obdrapane, naznaczone bliznami.

- Bruce...

Rzuciłam mu się na szyję i przytuliłam. Był moim opiekunem, obrońcą, przyjacielem. Niepokoiło mnie trochę, że wie, ale obiecał. Równie dobrze mogę wziąć nóż i poderżnąć mu gardło.

- Co z... twoim ciałem? - Delikatnie przejechałam dłonią po jego sinych plecach, obitych ramionach.

- Polo...

- Nie kłam, oni ci to zrobili, prawda? - Głos mi się załamał, z każdą minuta pałałam coraz to większą nienawiścią do tych ludzi. Do Avengers. Nawet do Rogersa. Kiwnął głową. Zrobiło mi się słabo. Całowałam się z człowiekiem, który chciał zabić Bruce'a za to, że po prostu mnie chronił.

- Mówiłeś że chciałeś się ze mną spotkać... Mroczny Rycerzu Gotham.
Mężczyzna spojrzał na mnie lekko zdziwiony, jednak po chwili ponownie zaczął spoglądać w stronę okna.

- Jak długo spałam?

- Dwa tygodnie.

Aż podskoczyłam. DWA TYGODNIE? Jak...

- W twoim organizmie znalazłem toksynę - wyjaśnił Bruce, jakby czytając mi w myślach - bardzo trudną do wyleczenia, jednak doktor Fox szybko opracował antidotum. Twój organizm to jedna wielka szatkownica, powinnaś się oszczędzać. Odradzam narty, panno Anastas. - Starał się być zabawny, zmienić atmosferę będącą między nami. - Posłuchaj. Pamiętasz zapewne tam na dachu, o ludziach, który prześladują pewną dziewczynę? Grozi ci niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy wybili ci rodzinę...  uderzyli ponownie. Obserwowałem ich, jednak spóźniłem się. Kiedy wszedłem do mieszkania, ich już nie było. Był za to twój dziadek... trup twojego dziadka... - wyszeptał, spuszczając wzrok.

Zrobiło mi się słabo. Czułam, jak kręci mi się w głowie, tak jakby wszystkie siły mnie opuściły. Teraz moje życie się skończyło. Chciałam umrzeć. Nic już mnie przy tym świecie nie trzymało. Był tylko ból i cierpienie. Chciałam strzelić sobie w łeb. Nieprzytomnie spojrzałam w jeden punkt. Przed oczami pojawił mi się obraz, jak drzwi otwierają się z buta, uderzają o ścianę... potem przyciskają dziadka do ściany i grożą lufą. A on kłamie. Starzał. Pustka, cisza i ciemność.

- Przykro mi... ja...

- Bruce... daj mi spluwę... - Drgnął, ale nic poza tym. - POWIEDZIAŁAM: DAJ MI TĘ CHOLERNĄ SPLUWĘ - ryknęłam żałośnie. Wayne objął mnie w pasie i nie puszczał. Szarpałam się. Chciałam wyskoczyć z okna, podciąć sobie żyły, nadziać się na coś, odstrzelić sobie łeb. Po prostu skończyć tą masakrę. Wayne mnie trzymał. Ryczałam, wrzeszczałam, szarpałam się i zginałam w pół. Złapałam się za gardło, chcąc udusić, ale złapał mnie mocno za nadgarstki i odjął dłonie od szyi. Koniec. Chcę, by to był koniec. Ciemność wykwitła mi przed oczami. Kilka godzin później leżałam już skulona na łóżku, smarkając w chusteczki. Bruce leżał przy mnie i głaskał po głowie, próbował uspokoić, tulił do siebie. Teraz już było mi wszystko jedno, co się działo ze mną. Mogli mnie zgwałcić, strzelać do mnie, zabić. Wszystko jedno. Nie wiem, ile czasu, ile dni i nocy tak żyłam. Nie spałam i płakałam. Wayne nie odstępował mnie na krok. Siedział i pilnował jak pies. Alfred, jego lokaj, zajmował się Hectorem, który także chodził zasmucony. Nie odzywał się, tak jakby wygasł w nim wszelki duch. Przychodził do mnie do pokoju, ale ja nie reagowałam na nic. Tylko patrzyłam w tę cholerną ścianę, a słowa docierały jakby z daleka... zniekształcone i bezsensowne. Dopiero gdy pewnego wieczoru zjawił się pan Fox, wybudziłam się częściowo ze śpiączki.

- Panno Anastas, wygląda pani jak żywy trup.

Milczałam. Byłam mentalnie martwa.

- Przykro mi z powodu dziadka, pan Wayne mówił, że nie dość, że jest pani w niebezpieczeństwie, to szuka zguby. Chcemy dla ciebie tego, co najlepsze i nie możemy pozwolić, żeby teraz to wszystko poszło na marne. - 
Położył mi rękę na ramieniu. Nie wiedziałam czy potrafię jeszcze mówić, czy mogę się ruszyć. Tyle czasu przygotowywałam się na śmierć, że może rzeczywiście moje ciało było już martwe? Został tylko cień umysłu?

- Dajcie mi umrzeć, proszę - wychrypiałam tak cicho, że brzmiało to tylko jak daleki warkot starego silnika. 

Mój głos przypominał tarkę. Nie mogłam już płakać, nie miałam czym. Byłam zmęczona. Chciałam płakać. Pamiętam, co było, gdy umarł Harry. Przed jego śmiercią ważyłam 59 kilogramów, miesiąc później jakieś 35. Miałam anoreksję, byłam wstanie agonii. Dziadek był przy mnie, wspierał, składał, zszywał i pilnował, bym nie robiła głupot. A teraz kto będzie składał mnie do kupy? Jestem wrakiem człowieka zdolnym zabić samego siebie. Pan Fox i Wayne spojrzeli po sobie i wyszli, został tylko Alfred.

- Wie panienka, zawsze powtarzałem paniczowi Wayne’owi, że zrobiłbym wszystko, żeby wyciągnąć go z dołka po śmierci jego przyjaciółki, Rachel Daws. Widzę, że pani przeżywa to gorzej. Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro, bo nie potrafię stwierdzić, co panienka czuje. Czytałem o pani rodzinie, to przykre ginąć za coś takiego. Ale tylko szlachetni umierają za swoje cele. Państwo Wayne’owie byli mi bliscy, trudno było nam wszystkim po ich śmierci. Wszystko, co po nich zostało, to Pallisade, ja i Bruce. Grałem kiedyś z twoim dziadkiem w karty, był bardzo miłym i mądrym człowiekiem, Aarone. Wszytko, co ci zostawił, masz tu. - Wskazał na moje serce. - Nie zmarnuj tego. Nie zmarnuj tego, co ci po nim zostało.
Tego co mi po nim zostało: gniew, ból, cierpienie, ZEMSTA. Tylko zemsta. Wiedziałam, co muszę zrobić. Zabić ich jeden po drugim. Wbijać nóż w ich ciała, wygryźć serca żywcem... i nie grzebać, zostawić sępom na pożarcie. Teraz był koniec. Koniec Marni Ray... musiałam to skończyć. Pantera musi wrócić. Podniosłam się do siadu i usiadłam obok Alfreda

- Dziękuję, muszę zrobić parę rzeczy.

- Lepiej nie...

Chciałam wstać, ale upadłam. Nie miałam siły w nogach. No tak, jeśli ktoś nie rusza z łóżka, to co się dziwić. Lokaj pomógł wstać i sprowadził mnie do łazienki. Szybko wzięłam prysznic. Musiałam wrócić do domu, po rzeczy, poszukać czegoś. Musiał mi coś zostawić, musiał mnie szukać, wiem to. Cokolwiek. Znak. Ślad. Już miałam chwytać za płaszcz, kiedy Wayne złapał mnie za rękę

- Dokąd to? - Wayne wraz z Foxem wybiegli na korytarz, z ulgą ale i niepokojem malującym się na twarzach. Szarpnęłam krótko i nałożyłam płaszcz. Wsunęłam  adidasy, poprawiłam zwichrzone, wilgotne włosy. Westchnęłam cicho i wywróciłam oczyma, patrząc po brunecie i czarnowłosym mężczyźnie.

- Do domu, muszę coś znaleźć.
W pośpiechu chwyciłam torebkę i już miałam złapać za klamkę, kiedy pan Fox złapał mnie za rękę.

- Nie możesz, znajdą cię.

- Poradzę sobie.

Trzasnęłam głośno drzwiami, wychodząc. Wayne wybiegł za mną. Nie musiałam nic mówić, rozumieliśmy się bez słów. Stanął na schodach, patrzył tylko, jak samochód się oddala. Dojechałam przed dom. Pusty, z drzwiami zaklejonymi taśmą. „Cholera". Policja tu była, mogła coś wywęszyć. Pobiegłam do pokoju dziadka. Przewracałam jego ciuchy, szafy, wszystko... ale nic tam nie było. Sidła na myszy! Jestem geniuszem! Pobiegłam do kuchni i włożyłam rękę w dziurę, gdzie myszy wyciągają głowy. Myślałam, że zostawił mi lepszą wskazówkę, niż kartka. Dobre i tyle. „Stołek" - pisało na niej. "No dzięki, dziadku, naprawdę wiele z tego rozumiem". Pakowałam ubrania, swetry, bluzy, spodnie. Wszystko. Chciałam znów poczuć, że wszystko jest w porządku, ale bez skutku. Po ogarnięciu całości poszłam w stronę jego pokoju. Zawahałam się czy otworzyć drzwi, czy to, co tam zobaczę mnie nie wystraszy. Nic tam nie było prócz zakurzonych mebli i nienaruszonego łóżka. Co dziwne, nigdzie nie było plam po krwi ani innych podejrzanych śladów. Wiedziałam, że muszę jechać jeszcze do szpitala, zorganizować pogrzeb, ogarnąć to wszystko. Było mi przykro, gdy na to wszystko patrzyłam. Westchnęłam głośno. Usiadłam na łóżku, tym samym naruszając jego miękką powłokę. „Stołek”... O co ci chodziło? Kto cię zabił?

- Pomszczę cię, obiecuje - szepnęłam, zaciskając pięść i gniotąc papierek. Wzięłam rozpęd i z całej siły uderzyłam w lustro naprzeciw mnie. Głośny trzask rozniósł się echem po pokoju. Zwierciadło rozleciało się na tysiące kawałków. Oddychałam głęboko. Czułam wściekłość... złość to mało powiedziane. Ogarnęła mnie dzika furia. Wiedział, że zabiję ich wszystkich powoli. Zemsta na jego zabójcach to nagroda za moją cierpliwość. Powolne ostrze, ostrze, które się nie śpieszy, ostrze, które czeka latami, nie zapominając, po czym cicho wbija się między kości. Takie ostrze rani najgłębiej. Każdy zginie, jedno po drugim. Ojciec, matka, bracia, dziadek, wszyscy, cały ród Anastasów zazna spokoju. Zostałam tylko ja, ostrze które zrani najgłębiej. Spojrzałam na swoje ręce, całe ociekały krwią. Za lustrem była mała dziurka a w niej kolejna kartka.

- Serio?

„W dół”. W  d ó ł ? Stołek... Eureka! Pod lustrem stał stołek. Obejrzałam go dokładnie, jednak nic super interesującego na nim nie było. Popukałam tu i ówdzie... był w środku pusty. Złapałam za jego nóżki i z całej siły rzuciłam o ścianę. Prócz drzazg na podłogę wysypała się masa papierów i książka. Delikatnie pozbierałam wszystko i zaczęłam czytać. Większość były to listy ojca do dziadka. Najbardziej spodobał mi się ten na końcu. Tata pisał o mnie. Uśmiechnęłam się do siebie, patrząc na zdjęcie doczepione na dole spinaczem, jego podpis, charakter pisma. Widać, że byłam bardziej podobno do niego niż do matki.

„31 Lipca,
w końcu się doczekaliśmy. Na świat przyszła nasza córeczka, biedny mały rodzynek. Myślałem, że będzie to kolejny psocący chłopiec z wybuchowym charakterem, jednak ona nie wykazuje większych chęci do przeszkadzania. Jest drobna, malutka i taka śliczna. Lily ciągle o niej mówi. Zamiast odpoczywać, dzwoni po znajomych i powiada o niej co rusz. Musiałem zabrać jej telefon, bo by nie przestała gadać, a wiesz jaka jest... mogłaby gadać, gadać i gadać w nieskończoność. Gdy jej matka usłyszała, jak wygląda mała Aarone, nie mogła się nadziwić, jak podobna jest do mnie. Ma szare ślepka, jak myszka. Gdy tak na mnie patrzy, mam wrażenie, że mógłbym ją zjeść z tej rozkoszy i słodyczy. Jej czerwone usteczka zdają ciągle się do nas uśmiechać, a uśmiech to ona ma tak rozkoszny... Pani Mołotow zrobiła jej nawet takie malutkie wełniane skarpetki. Ta kobieta jest jak kolejna babcia.
Po tych kretynach z mafii ani śladu. Wygląda na to, że ukryłem się lepiej niż mi się zdawało. Może w końcu ułożę sobie życie, a i Lily jest bardziej spokojna. Wydaje mi się, że chłopcy są zazdrośni o małą... może prócz Bena i Eddy'ego, którzy są za bardzo zajęci bójkami o puzzle, które przysłałeś im na święta. To bardzo inteligentni chłopcy. Może wyrosną na takich jak ja, miło by było mieć zastępstwo.
Pamiętaj, gdyby coś się działo, pisz. Nie wiem czy rozmowy telefoniczne nie są podsłuchiwanie, listy to teraz chyba najbezpieczniejsza forma rozmowy.
                                                                                                                                                                                                                                                                James”

Tak więc . . .  co tu dużo mówić. Jestem w liceum Bio pol te sprawy,przeprowadzka i inne duperele. Wiem że to nie tłumaczy mojego haniebnego opuszczenia bloga ale jestem. Dziękuję serdeczni Wiki która podejmuje to zacne zadanie jakim jest poprawienie tego beznadzieja :V nie wiem czy ktoś tu jeszcze bywa ale niech czyta, jeśli kocha niech poczeka. Postaram się wrzucam rozdziały częściej może raz w tyg? zobaczę.

Rachel

poniedziałek, 13 lipca 2015

XIII Wizja


~*~Aarone~*~

- Masz u mnie dług. Czyż nie najwyższy czas go spłacić? - Mężczyzna w długiej czarnej pelerynie, przypominający nietoperza, zaszedł mnie od tyłu. Tak jak ja potrafił się zakradać i być niewidocznym. Bardzo dużo nas łączyło - oboje wzięliśmy sobie radę o teatralności i ułudzie do serca. - Ktoś, kto okrada bogatych i pomaga biedniejszym, skrada się jak kot, a teatralność to przykrywka. Musi być wychowankiem Ligi cieni. - Stał tak na dachu, a jego peleryna powiewała dostojnie. Jego ciemne oczy zagłębione w czerni obserwowały każdy mój ruch. Ja wciąż byłam zapatrzona w światła miasta, jakby przez mgłę słysząc jego męski, głęboki, basowy głos.

- Nawet jeśli tak, to w jaki sposób miałabym spłacić ten dług? Poradziłabym sobie sama, ale jak to mówią: zawsze musi być efektywne wejście i wyjście. - Uśmiechnęłam się lekko i wstałam. Spojrzałam mu prosto w oczy, poważniejąc. Wiedziałam, że Batman nikogo nie łapie bez powodu i nie tacha na dach, aby tylko popatrzeć mi w oczy. Sprawa musiała być naprawdę poważna. Nie wiem, ale być może miało to związek z ostatnimi zabójstwami na terenie kraju. Czyżby sam Batman chciał ze mną współpracować?

- Ludzie, którzy nauczyli nas tego, co potrafili, chcą zabić pewną dziewczynę, która nawiała im kilkanaście lat temu z ważną rzeczą. Zabili jej rodziców, a teraz chcą zabić ją. Najwidoczniej chcą się upomnieć o utraconą rzecz. Musimy ich zlikwidować i chronić obywateli.

Rzeczywiście intrygujące. Po kiego grzyba ta dziewucha zadzierała z Ligą Cieni? Dlaczego Batman chce ich zabić i kto wiedział, że ten cholernik miał z nimi styczność, że był ich wychowankiem?

- Jesteś bardzo ciekawą osobą, powiem ci szczerze. Czemu nie, mogę ci pomóc, rozerwę się. Swoją drogą, jutro będzie tu pełno dzieciaków latających z kubełkami pełnymi cukierków, więc nawet nie będziemy się wyróżniać. - Wybuchnęłam głośnym śmiechem. Jutro będzie Halloween, święto potworów i innych ciekawych rzeczy. Będę musiała wyjść na miasto z Hectorem, no właśnie! Czyli dzisiejszy, że tak ujmę, wieczór mam zaplanowany. Batman nie wydał z siebie nawet dźwięku na mój suchy żart. - Ponurak z ciebie - dodałam po chwili.

- Nie jestem ponury, jestem poważny. Nie jest dla mnie śmieszne to, co nie ma sensu. Chcę wiedzieć, czy jesteś gotowa w to wejść. Liga Cieni zabija ludzi, jednak nie wszyscy są tak źli i wyniszczeni, jak oni myślą. Ludzie będą ginąć dopóki nie postawimy temu kresu. Będą zabijać jeden po drugim aż do niej nie dotrą. Ma cenne informacje, które nie mogą trafić w ich ręce - jego głos stał się jeszcze bardziej mroczny niż przed chwilą. Zimny dreszcz przebiegł mnie po plecach.

- Czemu sam jej nie ostrzeżesz? I co z tego będę miała, hmmm? - Uniosłam brew i spojrzałam na kolesia w masce. Spuścił wzrok i spojrzał w inną stronę.

- Żeby to było takie proste... A jeśli chodzi o zapłatę, uwierz mi na słowo, że jest ona i tak suta jak na ciebie. Z tego co wiem ci ignoranci, ci hipokryci z T.A.R.C.Z.Y. - Avengers - chcą obciąć ci łeb i powiesić nad kominkiem w zamian za pomoc. Nie dam im tej przyjemności.

Nie bardzo wiedziałam, jak to rozumieć. Kim była ta dziewczyna? Kogo mam do jasnej cholery chronić? Nie rozumiem. Wszystko to było bez sensu. Gdy spojrzałam w stronę dużego nietoperza, jego już tam nie było. Już wiem, jakie to wkurzające, gdy tak znikam innym, zapewne Fury wychodzi ze skóry, gdy to robię. Zabawne, sama uprzykrzam życie tym, którzy tego nie lubią. Wywróciłam oczami i, idąc powolnym krokiem, obserwowałam śpiące w mroku miasto, otulone gwiaździstym niebem. Nie pozostało mi nic innego jak się wyspać i czekać na znak od tego smutasa.

- Zdejmij mnie stąd, ale natychmiast - krzyczała dziewczynka, a raczej darła się wniebogłosy, patrząc ze złością na dwóch chłopców zwijających ze śmiechu. 
Turlali się po podłodze, nie mogąc przestać się dławić z rechotu. - Peter! Harry, zaraz zawołam pana Osbourne'a albo Bernarda! - Chłopcy nie słuchali, nadal chichotali, patrząc jak mała Aarone wije się i buja na gałęzi drzewa.

- Nie trzeba było tam włazić za nami.

Oczy dziewczynki zrobiły się szklane jak u porcelanowej lalki. Łzy zaczęły lecieć jej ciurkiem. Chłopcy przestali zwracać uwagę na płaczącą dziewczynkę, która już od ponad 20 minut wisiała na gałęzi dębu. Wisiała i wisiała, a Osbourne i Parker zaczęli gadać jak najęci nie wiadomo o czym. Chłopcy często robili jej żarty, ale nigdy żaden nie przygwoździł jej jeszcze na jakimś głupim drzewie w środku ogrodu.

- Hej, wy, może byście zdjęli tę biedną dziewczynę z drzewa? Osbourne, to przestaje być śmieszne! Wracać tu! - wołał wysoki, chudy chłopak o ciemnych włosach. 
Dziewczynka przyjrzała mu się bliżej. Już go kiedyś widziała w ogrodzie, grał z Harrym w kosza. Przypomniała sobie, że wtedy była w swoim pokoju i bawiła się „Mary” - swoją ulubiona porcelanową lalką, pierwszym prezentem od rodziców Harry'ego. Ciemnowłosy przebiegł kawałek w stronę uciekających brunetów, po czym zaczął zbliżać się powolnym krokiem w jej stronę.

- Daj, pomogę ci - mruknął, wysuwając ręce w jej stronę.

- Sama sobie poradzę, Bruce! - krzyknęła teraz już nie na żarty, bujając się i szukając wszelkich sposobów na wyswobodzenie się. 
 Była ubrana w różową sukienkę w kropki i różowy kapelusik przeciwsłoneczny. Pani Osbourne uznała, że tak będzie jej do twarzy. Miała lokowane włosy i różowe lakierki.
Prócz cichych trzeszczeń drzewa, gałąź oni drgnęła. Wielce obrażona założyła ręce na piersi i przymknęła oczy, nie patrząc na bruneta.

- Tak, Tak, Marni, a świstak siedzi i owija w te sreberka. - Chłopak uśmiechnął się, zdjął małą z gałęzi i posadził na bujanej ławce. 

Spuściła wzrok, nie chciała na niego patrzeć, było jej wstyd, że sama sobie nie poradziła. Chłopak uśmiechnął się do niej i poklepał ją po plecach.

- Idę zrobić porządek z tymi dwoma zanim wrócę do domu, miło było cię poznać.

Uśmiechnięty chłopak zeskoczył z ławki i powędrował w stronę wielkich sosnowych drzwi frontowych. Dziewczynka wciąż bardzo myślała nad tym, co się stało. Ucieszyła się, że ktoś w końcu zdjął ją z tego drzewa. Wielce szczęśliwa pobiegła do siebie.

"- Czego nie chciałabyś nigdy powtórzyć w życiu? - Blondyn z przydługimi wąsami spojrzał na brunetkę, która przyglądała się spadającemu śniegowi. 
 Malutkie białe płatki spadały na ich twarze, powodując dreszcz na całym ciele. Pogoda od paru dni niczemu już nie sprzyjała. Ukryci w tych górach trenowali tylko w środku, wylewając siódme poty na treningach. Ducard oglądał jak jego uczennica zamyka oczy i wsłuchuje się w szum wiatru po za nią.

- Chyba tego, jak zawisłam na drzewie, a przyjaciele tylko się śmiali. Pamiętam, że z tego dębu zdjął mnie sam Bruce Wayne.

Ducard spojrzał na nią lekko uśmiechnięty. Milczał, spoglądając tylko w srebrne oczy swej uczennicy. Sam nie wiedział. co o niej sądzić. Czy ją kocha, czy tylko czuje pożądanie? Odkąd zaczął ją szkolić, odkąd przyprowadzono ją - już wtedy chciał od razu przyjąć ją pod swoje skrzydła. Nie szkolili kobiet, a tym bardziej dzieci, ona była wyjątkowa. A potem dowiedział się, co zrobili i jak łatwo im to zatuszować. Skrzywdzili ją, nie mógł jej kochać, chociaż bardzo chciał. Chciał mieć ją tylko dla siebie."

~*~

- Powiedz mi, misiu, za kogo chciałbyś się przebrać, hmm? - Chłopczyk pobiegł po komiks spod łóżka i podstawił mi go pod nos. 
Co za ironia losu. Na okładce był salutujący Kapitan Ameryka z tarczą. Wywróciłam oczami i wybuchnęłam niekontrolowanym śmiechem. Hector spojrzał na mnie zdziwiony. Zasłoniłam ręką usta, dławiąc się śmiechem, a raczej rechotem. Chłopczyk wciąż obserwował, jak wiję się ze śmiechu, trzymając ten denny komiks. Dziadek, który siedział w kuchni, wyjrzał znad porannej gazety i spoglądał na mnie z ukosa. Ta sytuacja była o tyle zabawna, że większość ostatnich wydarzeń wiązała się z Rogersem. Ironia losu czy przypadek? Nie wiem.
Ubrałam Hectora i ruszyliśmy w stronę najbliższego sklepu z przebraniami. Wieczorem byliśmy gotowi. Mały wyleciał ze sztuczną dynią, pojemnikiem na cukierki oraz sztuczną tarczą. Co rusz spotykaliśmy ludzi, którzy widząc Hectora w tym słodkim przebraniu, wsypywali garść cukierków. Przechodziliśmy przez ulicę, gdy znikąd wyjechał jakiś wariat, strzelający przed siebie.

- HECTOR! - ryknęłam i rzuciłam się w stronę chłopca.
 Wzięłam rozpęd i zrobiłam z nim dwa koziołki ratując go od rozpłaszczenia się jak naleśnik. Facet spanikował i z głośnym łoskotem rozbił się o ścianę sklepu spożywczego. Wyskoczył z samochodu i wycelował we mnie.

- Kasa, szmato, albo cię zabiję! - krzyczał w moją stronę.

Nie był zwykłym przestępcą. Jego oczy świeciły czystą czerwienią, a palce dymiły na czerwono. Przeskakiwała między nimi iskra. „Nie można się bać niczego prócz samego strachu” - zabrzmiały mi w głowie słowa Ducarda. Pchnęłam malucha w stronę małego przedziału między budynkami. Koleś od razu wstrzelił we mnie wiązkę światła. Bezskutecznie. Znów i znów. Nie miałam większego pomysłu, co robić. Koleś miał w głowie gniazdo szerszeni, a ja nawet nie miałam broni. Pozostała mi jedynie siła i wszystko to, czego nauczył mnie Ducard. Wzięłam rozpęd i slalomem rzuciłam się na pawiana w pelerynie. Obije mocno zaryliśmy o ziemię, obcierając się boleśnie. Z całej siły uderzyłam pięścią w jego twarz. Nie cieszyłam się na długo. Przez moje ciało przebiegły bolesne konwulsje spowodowane porażeniem z jego strony. Natychmiast się podniosłam i oddałam mu ze dwa kopniaki, wywracając go. Koleś strzelił z trzy razy, oczywiście dwa pierwsze spudłował, trzeci poranił mnie dotkliwie. Upadłam, patrząc jak fioletowo włosy zbliża się w moją stronę, śmiejąc się. Ryknęłam donośnie, wywracając go. Założyłam mu ręce na plecach wyginając mu je. Krzyknął na cały głos z bólu, kręcąc się i jęcząc. Prąd coraz mniej przepływał przez jego palce aż zgasły zupełnie. Facet stracił przytomność. To było jedno z gorszych starć w mojej karierze. Opadłam na kolana i dopiero teraz zauważyłam, że grupa Avengers patrzyła na mnie z wyłupiastymi oczami. Mój mały synek wybiegł za uliczki i uwiesił mi się na szyi. Przytuliłam go do siebie, wciąż patrząc na członków grupy Mścicieli. Wstałam z trzęsącymi się nogami, Hector przykleił się do mojej nogi, patrząc na Kapitana, który wyglądał podobnie do niego. Poczułam jak oblewa mnie zimny pot, a nogi zrobiły się jak z waty. Przez mgłę usłyszałam „MAMO” i kogoś, kto biegnie w moją stronę, po czym urwał mi się film.

~*~

Ciężkie niczym głaz powieki powoli, bardzo powoli otwierały się, aby dostrzec wszystko dookoła. Stwierdziłam, że nie wiem, gdzie jestem. Spojrzałam na człowieka średniego wzrostu stojącego przy wielkiej oszklonej ścianie. Mężczyzna obrócił się, rozpoznałam w nim Wayna. Spojrzałam na siebie, miałam na sobie granatową koszulę. Moja noga i obdrapane ręce były starannie opatrzone. Na stoliku nocnym stała herbata i kanapki. Mężczyzna wciąż milczał, tak jakby nie był Wayne’m. Widziałam go, to na pewno on. Chwyciłam się za głowę. Syknęłam cicho, gdy dotknęłam obolałego miejsca. Wayne przysunął sobie krzesło i przypatrywał mi się patrząc w oczy. Nasze spojrzenia się skrzyżowały.

- Martwiłem się o ciebie, wyglądałaś jakbyś była martwa.

Nie przypominał już tego samego Bruce’a Wayne’a, którego widziałam ostatnio. Był poważny, a w jego głosie nie było nawet krzty złośliwości. Dziwnie się czułam, gdy na mnie patrzył. Nie wiedziałam, co mam myśleć, czy to aby na pewno nie sen? Czy to wszystko, co tam się stało, to prawda? Ten koleś i Hector...

- Hector, gdzie Hector????!!

Złapałam go za koszulę i zaczęłam targać. To było pierwsze pytanie, jakie nacisnęło mi się na usta. Stawałam się prawdziwą mamą - na jaką przystało. Pierwsze pytanie, jakie mi się nasunęło, było nie na temat mnie, a mojego synka. Wayne wyraźnie zdezorientowany złapał mnie za ręce i pchnął lekko w stronę poduszki.

- Wszystko z nim w porządku, jest z Alfredem, pokazuje mu jakieś sztuczki czy coś. Chłopak świetnie się z nim bawi, pewnie gdyby był ze Starkiem, umarłby z nudów tak jak ja. - Ziewnął przeciągle, po czym wbił wzrok w okno. -Trzeba mieć jaja, żeby rzucić się na takiego kolesia, jakiego wczoraj stłukłaś. Nabijasz sobie u mnie punkty, dziewczyno. Nie sądziłem, że osoba takiej postury jest w stanie zrobić coś takiego! No, podziw, dziewczyno, podziw. Swoją drogą, Rogers chciał z tobą pogadać, może powinienem do niego przedzwonić czy...

- NIE! To znaczy, jestem zmęczona i słaba, powiedz mu, że kiedy indziej. O, przekaż mu, że na przykład śpię, okay? - Wayne kiwną głową, po czym wyszedł z pomieszczenia, lekko zmieszany. 
Nie chciałam teraz gadać ze Steve’m, szczególnie po tym, no... w parku. Wiedziałam, że zrobiłam mu nadzieję. Głupia ja! Nie mogę znów przez to samo przechodzić, nie chcę. A on jest podatny na śmierć o każdym dniu i porze, tak więc jego mogę wykreślić. Nie chcę go ranić, ale też nie mogę go unikać całe życie. Prędzej czy później będę musiała z nim pogadać. Teraz muszę coś wymyślić, żeby zostawili mnie w spokoju i nic nie podejrzewali. Ale skoro tam byli Avengers, to jakim cudem znalazłam się u Wayne’a?

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Co mam wiele mówić. Zawsze wszyscy powtarzają że piszą dla siebie. Ja tez piszę dla siebie ale brakuje mi tez opinii i waszych cennych uwag. Nie wiem co się dzieje że rasa Bloggerska tak ginie ale zaczyna mnie to martwić szczerze powiedziwszy. Tak że komentujcie i mówicie mi jak tam wakacje mijają bo mi jak na razie dennie . . 

Dziękuje mojej becie za poprawienie tego szajsu.

Rachel

sobota, 11 lipca 2015

Liebster Blog Award

Siemanko! 
Tak wracam do was nie tylko z rozdziałem ale i z LBA! Yeyyyy za nominację dziękuję serdecznie 



"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę” Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."

1. Czy czytałaś jedną z wymienionych pozycji jeśli tak to co o niej sądzisz? ,,Percy Jackson", ,,Zwiadowcy", ,,Rywalki", ,,Władca pierścieni"?
Nie XD charciarz zamierzam się do Percy Jasksona ;P Ale coś dłuugi dłuuugi czas.

2. Ulubiona piosenka, z czym ci się kojarzy?
Kojarzy mi się z Parringiem Kapitana Ameryki i Elkeny gilbert niewiedzieć czemu. Dziewczyny ze zwiastunowni nawet zrobiły mi już zwiastun a opo stoi ehh ta nuta rządzi pozdrawiam Iravu ;P.

3. Dzień czy noc?
Oj noc noc w nocy mam czasem taką wenę że głowa mała. I ja się potem dziwie że sypiam w dzień XD

4. Jeśli mogłabyś wybrać dowolnego bohatera/bohaterkę filmu, książki to kim byś została?
Newtem z "The Runner Maze". Zawsze go lubiłam. Newt miał honor do końca i sam wybrał ja chce umrzeć. Mógł zawsze liczyć na Minho i Thomasa przez co nie raz nazywałam ich *Świętą trójcą".

5. Jaką cechę najbardziej w sobie cenisz?
Upartość.Bez niej była bym w totajnej depresji w wyniku czego już dawno martwa.

6. Czemu zdecydowałaś się prowadzić blog, czy utożsamiasz się z którymś z bohaterów?
Zawsze lubiłam pisać. Jako że zawsze się znalazł jakiś bohater Marvel'a którego można było opisać spróbowałam tego. Owszem czasem utożsamiam się z Katherine z opowiadania które wyjdzie po zakończeniu " Sami tworzymy własne demony."

7. Czy twoja rodzina, znajomi wiedzą, że piszesz i masz taką pasję?
Nie. Tzn wiedza nieliczni.

8. Jaki masz kolor ścian w pokoju?
Zielony . . .. (MIAŁ BYĆ SŁONECZNIKOWY ALE MOI RODZICIELE TO DALTONIŚCI!)

9. Ulubiony zapach (chodzi tu o pierniki, świerk itd.)?
Kocham zapach róż,szczególnie gdy rozkwitają w całej swojej okazałości.
 
10. Przedmiot w szkole który idzie ci najgorzej lub najmniej go lubisz?
Hmmm gdyby licząc ilu nauczycieli mnie nie lubi XD Chyba fizyka . .  nienawidzę fizyki . . .

11. Ilu masz prawdziwych przyjaciół?
Szczerze? House powtarzał zawsze 'Wszyscy Kłamią" Trzymam się tego. Mam Domisię która wyjechała do Niemiec daleko o de mnie w zeszły poniedziałek . .

Nominuję 3 blogi żeby się nie roztkliwiać:
-http://polish-avengers.blogspot.com/
-http://pocalunek-zapomnienia-yaoi.blogspot.com
-http://patka-pisze.blogspot.com/

A teraz moja pytania:

1.Jesteś różoffym chomikiem, co robisz?
2.Jakiej marki masz telefon?
3.Grasz w LOLa?
4.Masz pluszaka?
5.Twój ulubiony bohater książki/filmu/serialu?
6.Dlaczego on?
7. Jak długo piszesz 1 rozdział?
8.Piszesz sekretne opowiadanie?
9.Lubisz chrupki seroffe?
10. Tolerujesz gejów i lesbijki?
11.Jakie sporty uprawiasz?

Pozdrawiam Rachel :)

piątek, 19 czerwca 2015

V Stary nowy Njubi

 Przyglądanie się chłopcom w pracy było dość nudne. Przechadzała się po strefie w poszukiwaniu jakichś ciekawych zajęć albo chociaż czegoś, co zajęłoby ją na dłuższą chwilę. Od śniadania nie widziała się już z Newt'em. Może naprawdę wziął sobie do serca radę Alby’ego? Siedziała na drewnianej ławce tuż przed kuchnią Patelniaka, próbując wymyślić co kol wiek. Teraz, kiedy chłopak krzątał się po swojej kuchni, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Był ciemnoskórym chłopakiem z krótkimi, kręconymi włosami. Miał na sobie fartuch. Widać, że był zużyty. Plamy I cztery miesiące używania musiały go dobić. Szczególnie, gdy trzeba wydać żarło armii wygłodniałych chłopaków. Przyglądała się grupie chłopaków, którzy grzebali coś przy bazie. Chyba ją powiększali. Zabolał ją fakt, że musi wciąż spać z grupą chłopaków i to w jednym pomieszczeniu. Westchnęła. A co innego miała do wyboru?

- Hej, ty, marzycielko, nie masz może ochoty mi pomóc? Jesteś Jade, co nie? - Patelniak wychylił swoją wielką głowę z okienka, czyszcząc talerz.

 Jade oprzytomniała. Spojrzała w ołowiane oczy Patelniaka i pokiwała nerwowo głową. Stęknęła i wstała, prostując kręgosłup. Strzepnęła niewidzialny kurz ze spodni i przeskoczyła przez bramkę dzielącą ją od Patelniakia. Gdy była blisko niego, czuła się taka maleńka. Brunatne niczym drzewa z mrocznego lasu oczy Patelniaka połyskiwały od światła padającego przez okno, a raczej otwór w ścianie, który można było uznać za okno. Na niebie nie było chmur, nie było ani za ciepło ani za zimno, nigdy nie padało. Gdyby nie to, że wymazano im wspomnienia i oderwano od przeszłości, nie pomijając faktu utknięcia w środku olbrzymiego labiryntu, można by uznać to za pewnego rodzaju raj. W żaden logiczny sposób dziewczyna nie umiała sobie wyjaśnić tego defektu. Przeczesała swoje ciemne i gęste włosy, po czym rzuciła krótkie spojrzenie Patelniakowi.

- Coś taka osowiała, księżniczko? - zapytał, biorąc do ręki kolejny talerz. 

Przy umywalce leżały pojedyncze włosy oraz nieuprzątnięte grudki jedzenia. Jade wzdrygnęła się. Naszła ją myśl, że nigdy nie tknie niczego od tego nieprzestrzegającego higieny chłopaka.

- Może nie tyle osowiała co zmęczona tym wszystkim, to miejsce to...po prostu więźnie... nie próbowaliście się jakoś stąd wydostać?

Patelniak zaśmiał się. Jego śmiech przypominał kichanie sopranem. Odsunęła się kawałek, jednak dalej nie przestawała pytać.

- Przez te liany wspiąć się na mury, przez pudło, cokolwiek, albo jak...

- Próbowaliśmy wszystkiego, świerzuchu.

- Ale...

- Uwierz mi na słowo - wszystkiego, o czym pomyślałaś, myślisz i pomyślisz. Wszystko to na nic. Straciliśmy przez to tylko ludzi, wyjście znajduje się jedynie tam. - Wskazał na wielkie mury za oknem. - W labiryncie - dodał, czyszcząc talerz. 

Czyścił go nerwowo, tak jakby się bał, że za dużo powiedział. Pośpiesznie go odłożył i podał Jade miotłę. -Przydaj się na coś i zmieć tu, będzie mniej do roboty przed kolacją.
Dziewczyna wywróciła oczami i wzięła sprzęt od Patelniaka.

- Czy Zwiadowcy już coś znaleźli? Cokolwiek? Coś musieli... przez cztery miesiące, tak? Newt coś wspominał.

Zaprzestała na chwilę poprzedniej czynności i zmierzyła chłopaka wzrokiem. Nie mógł mieć więcej niż 16 lat. Wciąż krzątał się po pomieszczeniu i unikał przeszywającego wzroku dziewczyny

- Odpowiesz mi w końcu...? Patelniak?

Dopiero gdy usłyszał swoje przezwisko, westchnął ciężko. Odłożył garnek, który zdjął z suszarki i oparł się o szafkę, a raczej o zbitkę z drewna, która miała przypominać blat kuchenny.

- Słuchaj, to jest dość skomplikowane, więcej na temat labiryntu wiedzą ci z mapiarni lub Zwiadowcy. Ja tylko gotuję i rozdaję żarło. Z tego, co wiem, Minho zaczął się szkolić i pobiegł dziś z Benem i Georgem. – Obrócił się na pięcie i powrócił do czyszczenia wielkiego grapa. 

Kto wie, co on tam gotował. Odkąd Jade przybyła do strefy, nie było jeszcze zupy. Przeczucie mówiło jej, żeby nie jeść zupy. Patelniak nie przejął się niesmakiem dziewczyny i wlał pół garnca wody do niego.

- Newt sądzi, że nie nadaję się na Zwiadowcę, a im dłużej tu siedzę, tym bardziej mnie tam ciągnie - stwierdziła, robiąc młynki kciukami.

 Patelniak spuścił garnek, a cała jego zawartość rozlała się mocząc jego chodaki i białe trampki Jade. Zgiął się w pół i wybuchnął śmiechem, o mało się nie przewracając. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaraz ktoś tu przyszedł i spytał, o co chodzi i zobaczył ich w takiej oto dwuznacznej sytuacji.

- NO CO? CZY TO AŻ TAKIE ŚMIESZNE?!

Chłopak ledwo łapał powietrze i dławił się, przybierając odcień purpury, choć w jego przypadku było to maksymalnie niemożliwe.

- Faceci - burknęła, przeskakując przez furtkę. Idąc w stronę wielkiego buka, pod którym spotkała wczoraj Jamesa, w głowie wciąż dzwoniły jej słowa Newta: „Laska nie może być Zwiadowcą”.

- Jeszcze się przekonamy, żałosne sztamaki. - Uśmiechnęła się pod nosem. Zaczęła wtapiać się w strefę i w jej słownictwo. Lekkim truchtem, nie odwracając się, zmierzała w stronę drzewa.

***

Cisza i spokój w tym miejscu były aż za mocne. Samotność i uczucie zamknięcia niczym czarne chmury wisiały nad Jade, przykuwając ją do ziemi jak kajdany z kulami trzymające więźnia w jednym miejscu.
"Jestem więźniem labiryntu" - pomyślała.
 
- LABIRYNTU - wyszeptała z goryczą. Żółć napłynęła jej do gardła. Niedobrze jej się zrobiło, myśląc, że jest w nim zamknięta i nic nie może zrobić. Jedyną opcją było...
- Bycie zwiadowcą - szepnęła. Oparła się o pień patrząc w jakiś punkt. - Jestem w dupie. Dlaczego oni sądzą że nie nadaje się na Zwiadowcę? - Rzuciła kamieniem w dal. Tak samo zrobiła z kolejnym i z kolejnym. Kiedy kamienie i kamyczki się jej skończyły, zaczęła skubać trawę wokół drzewa. Zdawało się być stare, a chłopcy mówili, że są tu od czterech miesięcy. – Wychodzi na to, że ten, kto mnie tu zesłał, zaplanował to dawno temu, o ironio – westchnęła i spojrzała na swoje palce.

 Były całe brudne od kamieni. Usłyszała ptaki, ich śpiew coś jej mówił, przypominał. Kolejne wspomnienie które pojawiło się tak szybko jak i zniknęło. Bolała ją od tego głowa. Przebłyski, których nie potrafiła nigdzie przypasować ani dobrze się im przyjrzeć. Łzy zaczęły jej cieknąć po policzkach. Uczucie pustki i bezradności po raz kolejny uderzyło prosto w serce, tym razem ze zdwojoną siłą. Chciała płakać, krzyczeć, bić i wić się w spazmach bólu, jakby to miało coś dać. Skrzywiła się. Zupełnie dała się ponieść słabości. „To dobrze”- szepnęła do siebie, -„Zejdzie to z ciebie i już nie wróci". Ale i tak wraca i wracać będzie.

- Dlaczego taka fajna laska jak ty płacze? - To głos Gally’ego. 

Nie musiała otwierać oczu, by go poznać. Za bardzo ją wszystko bolało, żeby zrobić cokolwiek. Myślała, żeby zostać Zwiadowcą, a beczy, bo nagle sobie przypomniała, że nie ma mamusi

- Nonsens - szlochnęła. Na jej bladoróżowych policzkach były już wyżłobione czerwone strugi od łez.

 Chłopak przykucnął i bez wahania otarł je. Rozwarła szeroko swoje niebieskie oczy. Świeciły się od łez.

- Co się dzieje? - szepnął tkliwie. Nie sądziła, że go na to stać. 

 Pozwoliła mu się dotknąć. Nie wiedzieć czemu obdarowała go minimalnym zaufaniem. Jego dotyk sprawił, że dostała gęsiej skórki.

- Gally... to miejsce... dlaczego? - spytała z żałością. 

Blondyn nic nie odpowiedział. Położył jej rękę na ramieniu. Dziewczyna zgięła się, chowając głowę miedzy kolana. Cała gorycz i złość wypłynęła z niej nagle – DLACZEGO?! -wrzasnęła, a jej rozdzierający krzyk rozniósł się echem po strefie.

- Nie wiem - odpowiedział w końcu. - Musimy... znaleźć stąd wyjście, ono jest w labiryncie, Jade.

- Chcę być Zwiadowcą, chcę szukać wyjścia i nikt mnie tu nie zamknie, Gally. Może i jestem dziewczyną, ale nie jestem słaba. Nie. Jestem wolna, W CZYM LEŻY CHOLERNY PROBLEM?! - krzyknęła, wstając i uderzając przez łzy z całej siły w pień. Coś zatrzeszczało i strzyknęło. Prawa ręka Jade zaczęła robić się czerwona i puchnąć.- Gally... nie mogę rozprostować palców - jęknęła. Po chwili się skuliła i ścisnęła rękę.

- Widzisz, złość nie popłaca. Chodź, Plaster coś z tym zrobi - powiedział pospiesznie ciągnąc ją w stronę szopy. Biegli oboje jednak Jade i tak szybciej

- Wiesz ty co? Nad tym Zwiadowcą można by się nawet zastanowić, świerzynko.
Uśmiechnęli się oboje, jednak uśmiech spełzł z twarzy dziewczyny, kiedy ostry ból przeszył jej dłoń aż do ramienia.

***

- Zwichnięcie prawej ręki i nieźle obite kostki palców, coś ty dziewczyno robiła? - Ciemnowłosy chłopak przypominający wyglądem hindusa oglądał jej dłoń. Kiedy spróbował rozprostować palce natychmiast cofnęła dłoń.

- Muszę je nastawić, w przeciwnym razie będzie bolało jeszcze bardziej, ogay?
Skinęła głową. Gally złapał ją za zdrową rękę. Mimo wszystko nie cofnęła jej.
- Jeden... - Po plecach przeleciał jej dreszcz. - Dwa... - Gally mocniej ścisnął jej dłoń. - Trzy! - Szopę rozdarł przerażający wrzask. Mocno ścisnęła oczy, łzy dały upust, spływając po policzkach. 

Gally wciąż ściskał jej zdrową dłoń, patrząc prosto w oczy. Nagle do pomieszczenia wpadł Newt.

- Co u licha tu się wyprawia?! Gally! Jade co ci się stało!? - krzyknął, podchodząc do strefowego lekarza. - Jeff, może powiesz mi o co tutaj biega?!

- Zwichnięty nadgarstek i poobijane kostki dłoni. Muszę jeszcze nastawić jej dłoń i zawinę. Szczerze, sam bym chciał wiedzieć, co się jej stało. To mi nie wygląda na wypadek przy pracy, w szczególności, że jeszcze nie została przydzielona do opiekuna, prawda? - Jeff zdawał się nie być pewnym swoich słów.

 Patrzał to na spoconego i zdyszanego Newta, który musiał biec, kiedy usłyszał krzyk, a to na bladego od krzyków i wrzasków Jade Gally’ego.

- Jade, jak to się stało?

Wyrwała rękę z uścisku Gally’ego i wbiła wzrok w piękne, ciemne oczy Newta. 


Nagle chatkę ponownie rozdarł krzyk, kiedy Jeff nastawił kość na swoje miejsce. Wpiła paznokcie w jego dłoń, ale on nawet nie krzyknął. Kolejna samotna łza słynęła jej po policzku. Nie spuszczali z siebie wzroku.

- Po wszystkim - powiedział Gally przez zaciśnięte zęby, piorunując Newta wzrokiem. 

Burknął coś niedbale, po czym wyszedł, trzaskając drewnianymi drzwiami, a raczej związanymi gałęziami o średnicy ok. 20 cm.

- Co go ugryzło? - spytał Jeff, patrząc pytająco na Newta, który teraz kucał przy dziewczynie. 

Obecność Newta sprawiła, że zrobiło jej się wstyd. Zachowała się jak mała dziewczynka, piszcząc i płacząc podczas nastawiania kości.

- Jest ci ciepło? Wydaje się, jakbyś miała gorączkę... masz wypieki. - Jeff przyłożył rękę do jej czoła i policzka.

- Nic mi nie jest - ochrypłe zdanie pełne ukrytego bólu wydostało się ze ściśniętego gardła dziewczyny. 

Newt puścił jej dłoń i zaczął iść w stronę drzwi. Rzucił tylko:

- Cieszę się, że laleczce nic nie jest... nie poobijaj się jeszcze bardziej do jutra, bo zaczynasz jutro w zielni, a pojutrze u budoli - rzucił beznamiętnie i skinął Jeffowi, aby kontynuował. 

Newt stał tam jeszcze, dopóki  ciemnoskóry nie przestał owijać ręki oraz nadgarstka Jade. Westchnęła. Promienie zachodzącego słońca wydostające się do zbitki oświetlały włosy Newta, nadając im kolor dojrzałego zboża. Uniósł wzrok. Jego brązowe niczym kakao oczy świeciły się. Nie mogła przestać na niego patrzeć. Syknęła i zacisnęła powieki kiedy Jeff zacisnął pętelkę na ręce.

- Powinno być dobrze. Staraj się jej nie nadwyrężać przez dwa tygodnie, a powinna znów obijać się... o cokolwiek się tam wcześniej obijała. - Zrobił okrężny ruch rękoma próbując zobrazować swoje myślenie. 

Newt wywrócił oczami i zacisnął zęby. Odwrócił się na pięcie i wyszedł zostawiając Jade samą z Plastrem.

- Dzięki - rzuciła pośpiesznie. Wstała.

- Newt ci się podoba, prawda? - rzucił ciemnoskórych chłopak, opierając się o ścianę drewnianej chaty z uśmiechem na twarzy. 

Spuściła wzrok i zmusiła się do wypowiedzenia tego zdania normalnie, bez złości, bez nienawiści i frustracji.

- Nie i raczej nie będzie, dupek z niego.

Wyszła.

 ***
 
Przebłyski i światła. Zamazane postacie i znajome głosy. Woda. I znów światło.

- Jade i Thomas... Teresa to zabezpieczenie. Ma skłonności samobójcze - rzekła jakaś kobieta. 

Obraz znów zaczął migać i ten chłopak. Stał po drugiej stronie czegoś, co wyglądało jak pulpit nawigacyjny. Miał niebieskie oczy, szatyn. Patrzył na nią, przesuwając coś na swoim pulpicie.

- Nie chce tego robić - dziewczęcy krzyk rozlega się w pomieszczeniu. 

Czuje tylko ból w plecach.

- DRESZCZ JEST DOBRY...


***

Otworzyła wielkie, ciemne oczy i spojrzała w sufit. Nie zmienił się. Wciąż był taki sam. Nie to, co nowo powstały mętlik w głowie dziewczyny.

– DRESZCZ - wyszeptała bezgłośnie.

środa, 3 czerwca 2015

IV Tak samo jak nigdy

Nie potrafiła zasnąć. Przez większość nocy śniło jej się ciemne pudło, w którym przybyła, i woda, mnóstwo wody, oraz wrażenie, jakby się topiła. Patrzyła w ciemny sufit. W pomieszczeniu nie było okien. Słabe światło zachodzącego słońca zaczęło wpadać do pomieszczenia. Obróciła się. Spała najbliżej wyjścia, na hamaku tuż koło ściany. Kawałek dalej na takim samym hamaku spał Mihno, po jego drugiej stronie Alby. Między nimi na pryczy przewracał się jakiś jasny chłopak. Dopiero, gdy podniosła głowę, zorientowała się że to Gally. Zrobiło jej się wstyd, z drugiej strony, chłopak wyglądał bardzo zabawnie w tej pozycji. Leżał na plecach rozłożony jak figura Leonarda Da Vinci. Uśmiechnęła się i ułożyła wygodnie. Minho leżał na brzuchu z jedną ręką zwisającą z hamaku. Gdyby była chamska, przechyliła by go lekko, a Minho z łoskotem upadłby na Gally’ego. Musiałoby to naprawdę zabawnie wyglądać.... musiałoby. Zgred Alby prawdopodobnie nie podzieliłby jej entuzjazmu, a pewnie jeszcze, jak oni to mówią, „zepchnął z urwiska”. A ona nadal nie wiedziała, co to jest urwisko, ani o co im chodzi. Czuła, że to raczej nic dobrego. 
 
Na końcu jej czuły wzrok spoczął na Newcie. Spał jak zabity. Jego gęste włosy, które były aktualnie w nieładzie, opadły na jego zmęczoną od pracy twarz. Leżał na plecach, jego klatka piersiowo miarowo wznosiła się i opadała. Leżał niecałe pół metra od Jade. Delikatnie wyciągnęła dłoń i odgarnęła jego włosy z czoła. Nagle zachwiała się i z głośnym rumorem uderzyłaby o podłogę, jednak mocno złapała się hamaka i zawisła niczym leniwiec. Cicho opuściła się lądując bezgłośnie na ziemi koło Newta. Zagryzła wargę i z całą swoją gracją i szybkością z powrotem wślizgnęła się na beżowy hamak. Zwinęła się w kulkę i z rumieńcami na twarzy zakryła się kocem. Po raz ostatni spojrzała na Newta. Ku jej zaskoczeniu chłopak już nie spał. Wzdrygnęła się i o mało ponownie nie spadła z posłania.

- Spać nie możesz? Na poranne manewry ci się zebrało... – szepnął, a raczej mruknął, rzucając jej sarkastyczne spojrzenie.

Jade przez chwilę zastanowiła się czy aby na pewno nie poczuł jak odgarniała mu jego miękkie włosy z czoła. Uniosła głowę z poduszki i westchnęła. Pokiwała głową i przewróciła się na plecy. Newt niczym ninja wstał i sięgnął po koszulkę. Poczuła jak robi jej się ciepło. Na widok Newta bez koszulki przekręciła głowę w drugą stronę. Gdyby spojrzała teraz lustro, zapewne miałaby poliki koloru krwi.

- Newt, długo jeszcze? - szepnęła, ściskając koc.

- Peszę cie? - rzucił za jej plecami.

- Nie, wcale...

 - To dobrze, chodź, idziemy na wycieczkę, zanim te cholerne sztamaki się obudzą. - Zrobił zachęcający ruch ręką.

Jade ociężale podniosła się z łóżka, o ile można było nazwać to łóżkiem . Ubrała buty i po cichu zeszła za blondynem po schodach

- Tylko nikogo nie podepcz, świerzuchu. - Rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i szedł przodem. 

Jade próbowała, jak tylko mogła, wymijać dłonie i nogi streferów, jednak przy wejściu było ich totalne zagęszczenie. Nie mogła się nadziwić Newtowi, jak on to robi, że nikt jeszcze nie jęknął z bólu. Musiał być w tym wyćwiczony. Przy samym końcu, gdy miała już wyjść, potknęła się o czyjąś podsuwającą się nogę i zapewne uderzyłaby o ziemię, wpadając na owego gościa. W ostatnim momencie Newt złapał ją za ramiona, uniósł i szybkim ruchem rzucił na betonowe płyty już poza budynkiem. Zdzierając sobie skórę z rąk i kolan, dziewczyna jęknęła, a chłopak zamknął drzwi.

- To bolało, wiesz?! Może i jestem nowa, ale nie jestem głupią laleczką, którą można obracać na prawo i lewo, panie Newt! - rzuciła wielce obrażona. Chłopak nawet nie podał jej ręki.

- Cholerne sztamaki przysparzają tylko kłopotów - powiedział ze zgrzytem zębów.

- Proszę! Mogę się wrócić i położyć powrotem!

- Ale ja z dobrego serca postanowiłem cię wziąć na wycieczkę, więc zawrzyj twarzostan i nie zadawaj klumpiastych pytań! - warknął i zaczął iść w stronę zagród. 

Szli w ciszy, nie odzywając się do siebie. Według Jade, Newt był jak rasowa baba, miał ciągle jakieś humorki. Udawał twardziela, robił wszystko co chciał. „No tak, przecież jest jednym z tych ważniejszych." Oparł się o bramkę i rozpoczął pierwszy punkt wycieczki.

- No więc tu są farmy, ale to już chyba wiesz. Hodujemy tu owce, świnie, krowy oraz indyki. Zaraz obok pracuje nasz szanowny jegomość, rzeźnik Winston. Jest jednym z opiekunów, u których będziesz się szkolić przez jeden dzień.

Dziewczyna się wzdrygnęła. "Rzeźnik??!!! ” Nawet jej na myśl nie przyszło, aby zarzynać i patroszyć te biedne zwierzęta, które nic nikomu nie robiły. Jade zastanowiła jedna rzecz: czemu zaczynał wycieczkę na krzyż? Chyba lubił spacery, albo chciał z nią pogadać, chociaż po tym, jak się zachowywał, wywnioskowała, że nie jest skłonny do rozmów.

- Rozpruwacz... paskudna robota. - Obrócił się w jej stronę. Musiała być, albo cała czerwona, albo cała blada, bo Newt parsknął takim śmiechem, jakby mu ktoś opowiedział najlepszy kawał na świecie. - Widzę, że niezbyt interesuje cię praca obcinania interesu świnkom na kiełbasy dla tych sztamaków.

- A żebyś wiedział - mruknęła.
 
Objawy niewyspania zaczęły pojawiać się coraz częściej w postaci ziewania i ciężkich powiek.
 
Zwierzęta były na noc zamknięte w małej szopie obok, więc i po owych ofiarach tortur 
Winstona nie było śladu. Newt żywszym krokiem szedł w stronę ciemnego lasu, który składał się z mrocznie wyglądających dębów i świerków. Stała tam jedna czy dwie ławki. Do lasu prowadziła wąska ścieżka, ginąca w tamtejszym mroku lasu. Wydawał się być obszerny, w porównaniu z resztą strefy, oraz najbardziej tajemniczy i niebezpieczny (nie porównując już do labiryntu).

- A to grzebarzysko. Gości, którzy często odwiedzają to miejsce, nazywamy grzebaczami. Muszę ci wyjaśniać o chodzi czy chcesz się sklumpować w gacie? Jesteś tu niepełną dobę, jednak zdążyłaś się już w miarę z tymi sczylniakami oswoić, także wątpię, żeby ktoś chciał cię tam zgwałcić. - Dziewczyna się wzdrygnęła- Spokojnie, Świerzynko, żartowałem.

- Bardzo śmieszne, Newt, oszczędź sobie tych żartów - dodała, masując wciąż obolały łokieć. Chłopak odwrócił się. Przez chwilę odnosiła wrażenie, że rzuci coś w rodzaju „przepraszam czy coś”, ale nawet nie drgnął, był jak skała. To ją zabolało.

- Nieważne, chodziło mi tylko o to, że zawsze można tu odpocząć i połazić, pobić się z myślami...

- Porozmawiać... - szepnęła, patrząc mu w oczy. Natychmiast opuścił wzrok i odwrócił głowę.

-Taaa, może chodźmy dalej.

"Głupi twardziel”, syknęła w myślach, idąc tuż obok niego. Z każdym krokiem zdawała się być coraz bardziej spięta. Newt nawet nie zwracał na to uwagi, chciał tylko mieć to z głowy. Głośny zgrzyt południowych wrót na dobre ją rozbudził. Ten pisk i skrzypnięcie oraz chrzęst bram na 100% obudził pół strefy, jak nie i całą. Dziewczyna automatycznie zatkała uszy dłońmi i schyliła się.

-Przyzwyczaisz się, Njubi - krzyczał blondyn przez cały hałas.

„Njubi? co do jasnej..." - pomyślała. Kiedy wrota w pełni się rozwarły, wbiegło do nich dwóch chłopaków, w tym jednym okazał się być Minho. Szybko obejrzała się w inne strony, w pozostałych wrotach stało się tak samo. Łącznie ok. 8 chłopców wbiegło do labiryntu. Wydawało się jej też, że zobaczyła tam Galley’ego, jednak nie była w 100% pewna.

- Nawet o tym nie myśl, chodź - szarpnął ją za bluzę i pociągnął w stronę szopy, gdzie znajdowała się mapiarnia.

- Chcę być zwiadowcą - szepnęła praktycznie niesłyszalnie. 

Jednak ciemnooki musiał to zauważyć, bo zelżył uścisk i spojrzał na nią ze zdziwieniem na twarzy. Złapał ją za oba ramiona i lekko potrząsnął.
 
-Słuchaj, lalecz... Jade. - Dzielnie się powstrzymywał od walnięcia gafy. 

Podziwiała go za to. - Nikt normalny nie chce zostać zwiadowcą. Zresztą, zwiadowców wybiera zgromadzenie. Wybacz, ale laska zwiadowcą? Coś mi to na żołądku nie leży.

- A co, jeśli jednak chcę? - Zepchnęła jego ręce z ramion. - Kiedy jest to najbliższe zgromadzenie? - zirytowała się. 

Nie sądziła, że Newt może być taki płaski, żeby wątpić w jej możliwości. Popis dała uciekając przed Minho.

- Dziś wieczorem, ale i tak na nic nie licz. Zwołują to zgromadzenie tylko dlatego, że w pudle pojawił się Świerzuch-dziewczyna, nic poza tym. Kolejne jest za dwa tygodnie. Wtedy przydzielimy cię do roboty. Nie myśl o tym - dorzucił.

- A co, jeśli żadna z tych pracy mi się nie spodoba, albo się do niej nie nadaję? Wtedy dostane szansę?

- Nie, wtedy zostaniesz pomyjem, i będziesz czyścić kible z klumpów, i myć prysznice. Nikt normalny po kilku dniach w strefie nie zostaje pieprzonym zwiadowcą, Jade. Nikt, więc z łaski swojej zawrzyj twarzostan i nie zadawaj pytań aż do końca wycieczki.

Właśnie coś zrozumiała. Newt chyba skumał, że był dla niej za miły i teraz udaje, że ją zlewa albo po prostu ją zlewa. „Super”- pomyślała. Przeszli ponownie na krzyż, po czym chłopak wsadził ręce do kieszeni i zatrzymał się przed szklarnią i małym sadem. Zauważyła, że kilku streferów już wstało i pierwsze, co robią, to udają się w stronę kuchni sławnego Patelniaka, którego dziewczyna jeszcze nie miała okazji poznać.

- Kto jest opiekunem zielni? - spytała, patrząc na zadbane i nawodnione rośliny. Zainteresowało ją to, jakim cudem mają tu wodę. - Jak nawadniacie to coś? - Wskazała palcem, kucając.

- Charlie. I przez rury w ziemi, purwa, miało nie być więcej pytań aż do końca wycieczki, pikolona Njubi - warknął, idąc w stronę betonowego budynku, który miał przesławne żelazne wrota. - To jest mapiarnia. Ogólne to tyle, jeśli chodzi o strefę. Jedynie co się tu zmienia, to Njubi, robole takie jak ty.

Czuła się urażona, gdy mówił do niej aż tak ostrym tonem. To nie ten Newt, który wyciągnął ją z pudła.

- CZY TERAZ MASZ JAKIEŚ PYTANIA? - zapytał głośno.

- Nie krzycz na mnie... - wyszeptała.

Sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz się rozpłakać. Manipulacja, kolejna jej część. Wyraz twarzy Newta trochę złagodniał, jednak wciąż był twardy

- Czy jednak na tym szanownym zgromadzeniu mógłbyś o tym wspomnieć? Czuję, że raczej bycie pomyjem, cokolwiek to znaczy, albo praca u Wintona, mi nie przypadnie - westchnęła, wzruszając ramionami.

- A ty znowu o tym... Wybacz, po prostu Alby stwierdził wczoraj, że za bardzo się do ciebie przymilam. - Gdy to mówił, śmiał się tak, jakby to rzeczywiście było dla niego śmieszne. - Naprawdę to tak odczuwasz?

- Nie, dlaczego niby? Lubię jak ktoś... jest dla mnie miły - dodała, uśmiechając się lekko, a Newt zrobił to samo. - O ile mogę tak powiedzieć jako Njubi. - Zabrzmiało to w jej ustach bardzo nienaturalnie. - Mogę mieć chyba kumpli, co nie?

- Nie ma przeciwwskazań, Świerzynko. - Trącił ją lekko w ramię, śmiejąc się przy tym. 

„O ironio...” - westchnęła, pchając chłopaka na lewo. Na ich nieszczęście w ich stronę szedł ten sam wysoki Murzyn, który tak na nią nawrzeszczał, gdy zeskoczyła na Minho. Tuż obok niego szedł James i jakiś blondyn w rozchylonej koszuli ukazującej tors.

- O cholera... – jęknęła, chowając się za Newtem.

- Hej, Newt, wycieczka skończona? Miło w końcu poznać tę pogromczynię chłopków, o której mi tyle mówiłeś, Alby - rzekł blondyn, wystawiając przyjaźnie dłoń do Jade. 

Uśmiechał się przy tym, co ukazało jego bliznę na ustach. Było to niewielkie rozcięcie. Jade nie miała ochoty z nim rozmawiać, wyglądał co najmniej wyzywająco, a jego usta same mówiły „no chodź kiciuuu”. Dziewczyna nie zareagowała.

- Ta i owszem. Jade, to Stephen, nasz strefowy podrywacz i kombinator, Steph, poznaj naszą nową i niebezpieczną Njubi - Jade. A, i z tego co wiem, Max zabronił ruszać dziewczynę do czasu zgromadzenia, więc zabieraj te swoje grabie i zrób z nich jakiś pożytek.

- Zaprowadź mnie na śniadanie, ten kolo mnie przeraża - mruknęła zza jego pleców Jade. 

Newt zawołał szybko jakiegoś strefera i kazał zaprowadzić Jade do Patelniaka, a sam poszedł ze Stephenem, Albym i Jamesem w stronę mapiarni. Dziewczyna kompletnie nic z tego nie rozumiała. Wciąż miała mętlik w głowie i pełno pytań, jednak teraz wolała zatopić się w pysznym bekonie Patelniaka. Nie rozumiała, dlaczego streferzy żartowali sobie z tego żarcia. Jak na takie warunki, było to niebo w gębie.