poniedziałek, 14 września 2015

Sidła XIV

~*~Aarone~*~
Leżałam wtulona w białą, puchową poduszkę. Świtało. Pokój, w którym się znajdowałam był duży, nawet bardzo duży, w stylu rustykalnym. Najbardziej chyba odpowiadało mi to łóżko z baldachimem. Było takie mięciutkie i wygodne, w takim łóżku sypiałam tylko z Harrym w jego domu. Przypomniały mi się stare, dobre czasy. Wyciągnęłam się, jak na kocicę przystało, i spojrzałam na zegarek. 5:30. Nie chciało mi się spać, ale i nie miałam ochoty na leżenie. Próbowałam wstać, jednak upadłam jak długa na podłogę. Syknęłam cicho i wczołgałam się na łóżko. Spojrzałam na nogę, która wyglądała okropnie: cała sina i opuchnięta. Nagle drzwi lekko się uchyliły i wpadła przez nie wiązka światła. Natychmiast znów się zamknęły i w półmroku zobaczyłam Bruce'a we własnej osobie.

- Spać nie możesz, Aarone?

Zatkało mnie. Skąd on znał moje prawdziwe imię? Spanikowałam. To tylko sen. TO TYLKO SEN. Nie mogłam uwierzyć, że on wie. Nie mogłam dać mu znaku, że coś mi się wydawało. Zimny dreszcz przeleciał mi po plecach, pot spływał po czole. Nie mogłam wierzyć, że moja tajemnica się wydała.

- Spokojnie, od pewnego czasu wiem, kim jesteś. Ściślej mówiąc, od włamania w dziale naukowym. Dziwne, że dopiero tu dałaś plamę. Niesamowite, jak taka drobna istotka przez tak długi czas umykała największym bohaterom i służbom świata. Nie sądziłem, że jesteśmy tak podobni. Oboje wychowani przez ligę cieni, oboje straciliśmy rodziców. Nam obojgu los odebrał osoby, które kochamy... Wiem, jakie to trudne. Nie bój się, nie jestem taki jak oni, nie wydam cię, bo wiem, co ci zrobili. Torturowali, a potem zabili.

Jego słowa to były wszystkim, o czym myślałam. To było szczere. Wiedział, co mówi, chciał mnie naprawdę chronić, od początku. Teraz wiem, dlaczego to robił. Trzymał mnie na dole, bo wiedział, że tam jestem bezpieczna. Czuwał nade mną jako Batman.

- Mieliśmy się spotkać. Nie przyszłaś. Miałaś szczęście, że byłem tam, co hipokryci, nawet nie chcę o tym myśleć. Zabrałem cię szybko i bezboleśnie. Nawet nie zauważyli nic... oprócz tego kretyna z gwiazdą...
Trzęsłam się, nie wiem czy ze strachu, czy z tego, że każde słowo było prawdą. Łzy ciekły mi po policzkach. Bruce podszedł do mnie. Zauważyłam, że ma tylko spodnie. Jego ciało... całe posiniaczone, obdrapane, naznaczone bliznami.

- Bruce...

Rzuciłam mu się na szyję i przytuliłam. Był moim opiekunem, obrońcą, przyjacielem. Niepokoiło mnie trochę, że wie, ale obiecał. Równie dobrze mogę wziąć nóż i poderżnąć mu gardło.

- Co z... twoim ciałem? - Delikatnie przejechałam dłonią po jego sinych plecach, obitych ramionach.

- Polo...

- Nie kłam, oni ci to zrobili, prawda? - Głos mi się załamał, z każdą minuta pałałam coraz to większą nienawiścią do tych ludzi. Do Avengers. Nawet do Rogersa. Kiwnął głową. Zrobiło mi się słabo. Całowałam się z człowiekiem, który chciał zabić Bruce'a za to, że po prostu mnie chronił.

- Mówiłeś że chciałeś się ze mną spotkać... Mroczny Rycerzu Gotham.
Mężczyzna spojrzał na mnie lekko zdziwiony, jednak po chwili ponownie zaczął spoglądać w stronę okna.

- Jak długo spałam?

- Dwa tygodnie.

Aż podskoczyłam. DWA TYGODNIE? Jak...

- W twoim organizmie znalazłem toksynę - wyjaśnił Bruce, jakby czytając mi w myślach - bardzo trudną do wyleczenia, jednak doktor Fox szybko opracował antidotum. Twój organizm to jedna wielka szatkownica, powinnaś się oszczędzać. Odradzam narty, panno Anastas. - Starał się być zabawny, zmienić atmosferę będącą między nami. - Posłuchaj. Pamiętasz zapewne tam na dachu, o ludziach, który prześladują pewną dziewczynę? Grozi ci niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy wybili ci rodzinę...  uderzyli ponownie. Obserwowałem ich, jednak spóźniłem się. Kiedy wszedłem do mieszkania, ich już nie było. Był za to twój dziadek... trup twojego dziadka... - wyszeptał, spuszczając wzrok.

Zrobiło mi się słabo. Czułam, jak kręci mi się w głowie, tak jakby wszystkie siły mnie opuściły. Teraz moje życie się skończyło. Chciałam umrzeć. Nic już mnie przy tym świecie nie trzymało. Był tylko ból i cierpienie. Chciałam strzelić sobie w łeb. Nieprzytomnie spojrzałam w jeden punkt. Przed oczami pojawił mi się obraz, jak drzwi otwierają się z buta, uderzają o ścianę... potem przyciskają dziadka do ściany i grożą lufą. A on kłamie. Starzał. Pustka, cisza i ciemność.

- Przykro mi... ja...

- Bruce... daj mi spluwę... - Drgnął, ale nic poza tym. - POWIEDZIAŁAM: DAJ MI TĘ CHOLERNĄ SPLUWĘ - ryknęłam żałośnie. Wayne objął mnie w pasie i nie puszczał. Szarpałam się. Chciałam wyskoczyć z okna, podciąć sobie żyły, nadziać się na coś, odstrzelić sobie łeb. Po prostu skończyć tą masakrę. Wayne mnie trzymał. Ryczałam, wrzeszczałam, szarpałam się i zginałam w pół. Złapałam się za gardło, chcąc udusić, ale złapał mnie mocno za nadgarstki i odjął dłonie od szyi. Koniec. Chcę, by to był koniec. Ciemność wykwitła mi przed oczami. Kilka godzin później leżałam już skulona na łóżku, smarkając w chusteczki. Bruce leżał przy mnie i głaskał po głowie, próbował uspokoić, tulił do siebie. Teraz już było mi wszystko jedno, co się działo ze mną. Mogli mnie zgwałcić, strzelać do mnie, zabić. Wszystko jedno. Nie wiem, ile czasu, ile dni i nocy tak żyłam. Nie spałam i płakałam. Wayne nie odstępował mnie na krok. Siedział i pilnował jak pies. Alfred, jego lokaj, zajmował się Hectorem, który także chodził zasmucony. Nie odzywał się, tak jakby wygasł w nim wszelki duch. Przychodził do mnie do pokoju, ale ja nie reagowałam na nic. Tylko patrzyłam w tę cholerną ścianę, a słowa docierały jakby z daleka... zniekształcone i bezsensowne. Dopiero gdy pewnego wieczoru zjawił się pan Fox, wybudziłam się częściowo ze śpiączki.

- Panno Anastas, wygląda pani jak żywy trup.

Milczałam. Byłam mentalnie martwa.

- Przykro mi z powodu dziadka, pan Wayne mówił, że nie dość, że jest pani w niebezpieczeństwie, to szuka zguby. Chcemy dla ciebie tego, co najlepsze i nie możemy pozwolić, żeby teraz to wszystko poszło na marne. - 
Położył mi rękę na ramieniu. Nie wiedziałam czy potrafię jeszcze mówić, czy mogę się ruszyć. Tyle czasu przygotowywałam się na śmierć, że może rzeczywiście moje ciało było już martwe? Został tylko cień umysłu?

- Dajcie mi umrzeć, proszę - wychrypiałam tak cicho, że brzmiało to tylko jak daleki warkot starego silnika. 

Mój głos przypominał tarkę. Nie mogłam już płakać, nie miałam czym. Byłam zmęczona. Chciałam płakać. Pamiętam, co było, gdy umarł Harry. Przed jego śmiercią ważyłam 59 kilogramów, miesiąc później jakieś 35. Miałam anoreksję, byłam wstanie agonii. Dziadek był przy mnie, wspierał, składał, zszywał i pilnował, bym nie robiła głupot. A teraz kto będzie składał mnie do kupy? Jestem wrakiem człowieka zdolnym zabić samego siebie. Pan Fox i Wayne spojrzeli po sobie i wyszli, został tylko Alfred.

- Wie panienka, zawsze powtarzałem paniczowi Wayne’owi, że zrobiłbym wszystko, żeby wyciągnąć go z dołka po śmierci jego przyjaciółki, Rachel Daws. Widzę, że pani przeżywa to gorzej. Nie mogę powiedzieć, że jest mi przykro, bo nie potrafię stwierdzić, co panienka czuje. Czytałem o pani rodzinie, to przykre ginąć za coś takiego. Ale tylko szlachetni umierają za swoje cele. Państwo Wayne’owie byli mi bliscy, trudno było nam wszystkim po ich śmierci. Wszystko, co po nich zostało, to Pallisade, ja i Bruce. Grałem kiedyś z twoim dziadkiem w karty, był bardzo miłym i mądrym człowiekiem, Aarone. Wszytko, co ci zostawił, masz tu. - Wskazał na moje serce. - Nie zmarnuj tego. Nie zmarnuj tego, co ci po nim zostało.
Tego co mi po nim zostało: gniew, ból, cierpienie, ZEMSTA. Tylko zemsta. Wiedziałam, co muszę zrobić. Zabić ich jeden po drugim. Wbijać nóż w ich ciała, wygryźć serca żywcem... i nie grzebać, zostawić sępom na pożarcie. Teraz był koniec. Koniec Marni Ray... musiałam to skończyć. Pantera musi wrócić. Podniosłam się do siadu i usiadłam obok Alfreda

- Dziękuję, muszę zrobić parę rzeczy.

- Lepiej nie...

Chciałam wstać, ale upadłam. Nie miałam siły w nogach. No tak, jeśli ktoś nie rusza z łóżka, to co się dziwić. Lokaj pomógł wstać i sprowadził mnie do łazienki. Szybko wzięłam prysznic. Musiałam wrócić do domu, po rzeczy, poszukać czegoś. Musiał mi coś zostawić, musiał mnie szukać, wiem to. Cokolwiek. Znak. Ślad. Już miałam chwytać za płaszcz, kiedy Wayne złapał mnie za rękę

- Dokąd to? - Wayne wraz z Foxem wybiegli na korytarz, z ulgą ale i niepokojem malującym się na twarzach. Szarpnęłam krótko i nałożyłam płaszcz. Wsunęłam  adidasy, poprawiłam zwichrzone, wilgotne włosy. Westchnęłam cicho i wywróciłam oczyma, patrząc po brunecie i czarnowłosym mężczyźnie.

- Do domu, muszę coś znaleźć.
W pośpiechu chwyciłam torebkę i już miałam złapać za klamkę, kiedy pan Fox złapał mnie za rękę.

- Nie możesz, znajdą cię.

- Poradzę sobie.

Trzasnęłam głośno drzwiami, wychodząc. Wayne wybiegł za mną. Nie musiałam nic mówić, rozumieliśmy się bez słów. Stanął na schodach, patrzył tylko, jak samochód się oddala. Dojechałam przed dom. Pusty, z drzwiami zaklejonymi taśmą. „Cholera". Policja tu była, mogła coś wywęszyć. Pobiegłam do pokoju dziadka. Przewracałam jego ciuchy, szafy, wszystko... ale nic tam nie było. Sidła na myszy! Jestem geniuszem! Pobiegłam do kuchni i włożyłam rękę w dziurę, gdzie myszy wyciągają głowy. Myślałam, że zostawił mi lepszą wskazówkę, niż kartka. Dobre i tyle. „Stołek" - pisało na niej. "No dzięki, dziadku, naprawdę wiele z tego rozumiem". Pakowałam ubrania, swetry, bluzy, spodnie. Wszystko. Chciałam znów poczuć, że wszystko jest w porządku, ale bez skutku. Po ogarnięciu całości poszłam w stronę jego pokoju. Zawahałam się czy otworzyć drzwi, czy to, co tam zobaczę mnie nie wystraszy. Nic tam nie było prócz zakurzonych mebli i nienaruszonego łóżka. Co dziwne, nigdzie nie było plam po krwi ani innych podejrzanych śladów. Wiedziałam, że muszę jechać jeszcze do szpitala, zorganizować pogrzeb, ogarnąć to wszystko. Było mi przykro, gdy na to wszystko patrzyłam. Westchnęłam głośno. Usiadłam na łóżku, tym samym naruszając jego miękką powłokę. „Stołek”... O co ci chodziło? Kto cię zabił?

- Pomszczę cię, obiecuje - szepnęłam, zaciskając pięść i gniotąc papierek. Wzięłam rozpęd i z całej siły uderzyłam w lustro naprzeciw mnie. Głośny trzask rozniósł się echem po pokoju. Zwierciadło rozleciało się na tysiące kawałków. Oddychałam głęboko. Czułam wściekłość... złość to mało powiedziane. Ogarnęła mnie dzika furia. Wiedział, że zabiję ich wszystkich powoli. Zemsta na jego zabójcach to nagroda za moją cierpliwość. Powolne ostrze, ostrze, które się nie śpieszy, ostrze, które czeka latami, nie zapominając, po czym cicho wbija się między kości. Takie ostrze rani najgłębiej. Każdy zginie, jedno po drugim. Ojciec, matka, bracia, dziadek, wszyscy, cały ród Anastasów zazna spokoju. Zostałam tylko ja, ostrze które zrani najgłębiej. Spojrzałam na swoje ręce, całe ociekały krwią. Za lustrem była mała dziurka a w niej kolejna kartka.

- Serio?

„W dół”. W  d ó ł ? Stołek... Eureka! Pod lustrem stał stołek. Obejrzałam go dokładnie, jednak nic super interesującego na nim nie było. Popukałam tu i ówdzie... był w środku pusty. Złapałam za jego nóżki i z całej siły rzuciłam o ścianę. Prócz drzazg na podłogę wysypała się masa papierów i książka. Delikatnie pozbierałam wszystko i zaczęłam czytać. Większość były to listy ojca do dziadka. Najbardziej spodobał mi się ten na końcu. Tata pisał o mnie. Uśmiechnęłam się do siebie, patrząc na zdjęcie doczepione na dole spinaczem, jego podpis, charakter pisma. Widać, że byłam bardziej podobno do niego niż do matki.

„31 Lipca,
w końcu się doczekaliśmy. Na świat przyszła nasza córeczka, biedny mały rodzynek. Myślałem, że będzie to kolejny psocący chłopiec z wybuchowym charakterem, jednak ona nie wykazuje większych chęci do przeszkadzania. Jest drobna, malutka i taka śliczna. Lily ciągle o niej mówi. Zamiast odpoczywać, dzwoni po znajomych i powiada o niej co rusz. Musiałem zabrać jej telefon, bo by nie przestała gadać, a wiesz jaka jest... mogłaby gadać, gadać i gadać w nieskończoność. Gdy jej matka usłyszała, jak wygląda mała Aarone, nie mogła się nadziwić, jak podobna jest do mnie. Ma szare ślepka, jak myszka. Gdy tak na mnie patrzy, mam wrażenie, że mógłbym ją zjeść z tej rozkoszy i słodyczy. Jej czerwone usteczka zdają ciągle się do nas uśmiechać, a uśmiech to ona ma tak rozkoszny... Pani Mołotow zrobiła jej nawet takie malutkie wełniane skarpetki. Ta kobieta jest jak kolejna babcia.
Po tych kretynach z mafii ani śladu. Wygląda na to, że ukryłem się lepiej niż mi się zdawało. Może w końcu ułożę sobie życie, a i Lily jest bardziej spokojna. Wydaje mi się, że chłopcy są zazdrośni o małą... może prócz Bena i Eddy'ego, którzy są za bardzo zajęci bójkami o puzzle, które przysłałeś im na święta. To bardzo inteligentni chłopcy. Może wyrosną na takich jak ja, miło by było mieć zastępstwo.
Pamiętaj, gdyby coś się działo, pisz. Nie wiem czy rozmowy telefoniczne nie są podsłuchiwanie, listy to teraz chyba najbezpieczniejsza forma rozmowy.
                                                                                                                                                                                                                                                                James”

Tak więc . . .  co tu dużo mówić. Jestem w liceum Bio pol te sprawy,przeprowadzka i inne duperele. Wiem że to nie tłumaczy mojego haniebnego opuszczenia bloga ale jestem. Dziękuję serdeczni Wiki która podejmuje to zacne zadanie jakim jest poprawienie tego beznadzieja :V nie wiem czy ktoś tu jeszcze bywa ale niech czyta, jeśli kocha niech poczeka. Postaram się wrzucam rozdziały częściej może raz w tyg? zobaczę.

Rachel