wtorek, 20 października 2015

XV Przez burzę i wiatrzy . . .

~*~Steve~*~

Padał deszcz. Co za ponury dzień na pogrzeb. Szare chmury trzymały wartę nad złowrogim listopadowym niebem. Wielkie krople deszczu uderzały o czarne parasole przybyłych gości i baldachimu księdza, wciąż wygrywając tę samą melodię - kap, kap, kap. Przyszło naprawdę sporo ludzi. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Wszyscy ubrani w garnitury i czarne suknie. Wszyscy przybici równie, co pogoda. Grób obsadzony białymi różami z napisami typu „Żegnaj” i tak dalej. Piękne bukiety białych, pachnących róż. Nigdzie w tłumie nie mogłem znieść organizatorki tego pogrzebu, Marni Ray. Stała tam całkiem z tyłu i obserwowała, jak ludzie po kolei kładą białe róże na marmurowy grób. Nie płakali, byli smutni, ale nikt nie płakał, nawet Marni wydawała się być niewzruszona. Na jej twarzy nie było nawet krztyny uczucia. Była obojętna. Myślałem, że kocha swojego dziadka, że jej na nim zależy, a tu głucha cisza. Nic. Po drugiej Stronie stał Wayne i jego kamerdyner. Oczy Bruce’a były wpatrzone w zimną i bezuczuciową twarz nienaturalnie bladej dziewczyny. Chciałem do niej podejść, pocieszyć ją, zrobić coś, żeby zaczęła żyć. Było mi jej żal. Przedostatni członek jej rodziny umarł. Została jedynie Peggy. Nie wiedziałem, co mam myśleć. Kiedy zmarł jej mąż, z jej opowieści wynikało, że nie przestawała ryczeć i miała ataki histerii, teraz jej twarz nie wyrażała kompletnie nic. Tak, jakby wyparowała z niej cała energia życiowa. W jej oczach płonął ogień, czysty ogień. Jej tęczówki ze srebra lśniły niczym gwiazdy. Ręce założone na piersi zaciśnięte w pięści. Jej suknia powiewała na lodowanym wietrze, jednak Marni nie sprawiała wrażenia, że jest jej zimno. Jej dłonie były ukryte pod czarnymi rękawiczkami, a atramentowe, wysokie szpilki dodawały jej malutkiej posturze centymetrów. Kasztanowe włosy rozwiane przez wiatr pięknie się prezentowały. Zastanawiałem się, nad czym tak myśli. Kolce białego bukietu róż wbijały się w jej rękawiczki. Nic, zero reakcji. Gdzieś w tłumie zobaczyłem Nataszę, obserwującą wszystko z bezpieczniej odległości. Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, Marni wciąż stała w tym samym miejscu i nie poruszała się. Deszcz lał coraz mocniej, a ona ani drgnęła. Niczym narzeczona samej śmierci. Powolnym krokiem zacząłem zbliżać się w jej stronę. Kiedy to zobaczyła,ruszyła szybkim krokiem w stronę furtki, jeszcze tylko pośpiesznie położyła bukiet na świeżo upieczony grób.

- Zaczekaj! - krzyknąłem i złapałem ją za rękę. - To nie jest przypadek. Najpierw te zbiry, potem atak Batmana, a teraz śmierć twojego dziadka. Potrzebujesz ochrony. Kogoś, kto się tobą zaopiekuje. - Te słowa wypływały mi z ust samoistnie. Patrzyłem na nią swoimi błękitnymi oczami. Jej mina i spojrzenie pokazywały zaskoczenie. Zelżyłem uścisk, ale ona zamarła w bezruchu. Nie wiedziałem, co myśleć. Czy powiedzieć jej to, co myślałem, czy wstrzymać się? Zdążyłem ją trochę poznać. Żadna z kobiet, jakie poznałem, nie zawładnęła mną tak jak ona. Ona była inna niż wszystkie, wyjątkowa.

- Nie potrzebuję obrony. Mój dziadek nie żyje, szukają mnie, a do tego jeszcze ty. Wiem, co zrobiliście Batmanowi. Ten koleś chciał mi pomóc, a ty chcesz mu obciąć głowę, tak jak mojej operatywnej przyjaciółce Panterze. Wszyscy prócz was są źli, bo wy jesteście święci bohaterowie od siedmiu boleści! Wiem więcej niż myślisz, znam cię lepiej niż myślisz i uwierz mi na słowo, że nie chciałbyś, abym zrobiła to samo z tobą! - wrzasnęła. Wiedziała, co zrobili z Batmanem. Tyle, że ja nie maczałem w tym palców. To sprawa Fury’ego i, jak to mówi Tony, „Jego łysej enigmy”

- Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Stark zaczął go ostrzeliwać, a Hawkeye się przyłączył. Wiem, że Batman nie jest zły, tak samo jak my działa ponad prawem. Chciałem już dawno z tobą pogadać, ale nie miałem okazji. Uciekłaś. Myślałem, że coś ci zrobili. Tego bym sobie nie wybaczył.

- Co, proszę? Co cię skłoniło, żeby się o mnie martwić? O co ci chodzi, Rogers? Tylko mi nie mów, że po tym w parku...

- Tak i nie żałuję. Od pierwszego razu, jak cię zobaczyłem, poczułem coś, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć.

- Posłuchaj, być może ja też coś tam niby tego, ale na razie mogę jedynie zaproponować ci przyjaźń. Skoro tak bardzo ci na mnie zależy, musisz coś o mnie wiedzieć: nie lubię, gdy ktoś jest dla mnie za miły. Zanim komukolwiek zaufam, przemyślę to ze sto razy. Nie możesz dać się zabić, a przy mnie to trudne, uwierz mi na słowo. A najważniejsze: nie możesz o nic pytać.



- Rozumiem, chciałem tylko, żebyś wiedziała... - Przerwała mi szybciej, niż przewidywałem. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę w niej młodą Peggy. Ten uśmiech, ta mina, tak jakbym ją widział, tylko w trochę innej wersji. Spojrzałem na nią szybko. Zerknęła, czy nikt nas nie widzi, tak jakby się bała, że ktoś ją szuka. Ten Wayne to cwany gość, kto wie co z nią robi. Byłem pewny, kiedy ten psychol w pelerynie ją porwał, że ukręcę mu kark. Po raz pierwszy w życiu skłamałem. Zrobiłem to tak naturalnie, tak, jakby nie było mi to obce.

- Wiem. - Poczułem, jak trudno jej to mówić, tak jakby coś ją hamowało. Bariera między ludźmi wciąż była za gruba. Miałem ochotę zaraz jej wyznać, że ze złości i wściekłości to ja poszatkowałem tego wariata, a nie Stark i Barton. Nie wiem, jak on to zrobił, nie wiem, jak uciekł. Po prostu zabrał ją i zniknął w ciemnościach, jak Pantera. Swoją drogą, już dawno nie było o niej słychać, to pewnie powód dobrego humoru Fury’ego, który przecież tak rzadko jest wesoły. Po raz pierwszy miałem ją tak blisko siebie wtedy, na cmentarzu. Od tamtej pory mogłem sobie tylko popatrzeć, a kiedy pojawił się ten chłopiec, odnosiłem wrażenie, jakby o mnie zapomniała

- Chodź, odprowadzę cię. - Obiąłem ją i skierowałem parasol bardziej w jej stronę. 

Zaczęło się robić zimno. Lodowaty wiatr zmieszany z deszczem uderzał coraz mocniej w parasol. Patrzyłem na nią z ukosa. Nie była taka ponura jak się spodziewałem. Byłem lekko zdziwiony, że nie wypłakuje mi się w rękaw. Przyjęła to bardzo spokojnie.  - Wiem, że się boisz, że i ciebie to spotka. Pamiętaj, wystarczy jeden telefon i już jestem żeby...

- Steve, nie boję się, po prostu jestem zła. Przysięgam na grób moich rodziców i dziadka, że znajdę tych, którzy zniszczyli mi życie - syknęła z jadem. 

Zacisnęła pięści i stanęła w miejscu, wgapiając się w ziemię. Łzy poleciały jej po policzkach. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co teraz czuje, mogłem jedynie podejrzewać. Złość, gniew, frustrację. Po chwili ruszyła przed siebie z wściekłością .Teraz już wiedziałem, że to nie była zwykła groźba, że ona planuje coś większego. Wciąż miałem przed oczami akcję z tymi bandziorami, bałem się pomyśleć, co zrobi z tymi, którzy zabili jej dziadka. Ale przecież ona jest zwykłą obywatelką, a nie płatną zabójczynią, nie poradzi sobie, co najwyżej wpakuje się w kłopoty.

- Nie pozwolę, żeby jakieś zbiry zrobiły z ciebie przesitkowane grzyby. Wystarczy ci kłopotów jak na razie.

- A co ty, moja matka, żeby mi rozkazywać? Znajdę ich i zabiję.

 Jeden więcej, jeden mniej - co za różnica? - Odebrała mi parasol i ruszyła w stronę bramki cmentarnej. Trzasnęła nią głośno i dołączyła do Hectora i Wayna. Zaczynałem coraz bardziej podzielać zdanie Tony’ego, że to małpa. Kiedy obiął ją w pasie, kiedy ją pocałował, miałem ochotę coś rozwalić. Jak mogła się zadawać z takimi ludźmi? Chciałem ją chronić, ale ona mnie odtrąca za każdym razem. Nagle zaczęło coś mi świtać, ten jad w głosie... Już go gdzieś słyszałem... ale to nie mogła być jedna i ta sama osoba... Marni to nie Pantera. Niosą nią teraz emocje, to zrozumiałe, musi sobie z tym poradzić. Musi.

~*~Aarone~*~

Zastanawiałam się, czy aby nie za dużo mu powiedziałam. Co do tego nie zabijania nie byłabym taka pewna. Steve się o mnie martwił, a mnie nie znał. Chciał się do mnie zbliżać - nie pozwoliłam mu i nie pozwolę. Kłamał, wiedziałam, że to on, że to ta banda ignorantów tak potraktowała Wayne’a. Było mi go żal. Było mi przykro, że przez to, że chciał mnie chronić, musiał tak skończyć. Wygląda, jakby go obili młotem Thora z każdej strony. Nie protestowałam, kiedy mnie obiął, ale nie byłam pewna, czy chcę wiązać z nim coś więcej. Bruce był naprawdę miły i dbał o moje dobro, opiekował się Hectorem, ale nie pasował do mnie. Nigdy nie lubiłam przepychu, nigdy się do niego nie przyzwyczaiłam. Przy Harrym miałam wszystko, ale to nie to samo. Noszę w sobie pustkę, jestem pusta jak słoik po piklach. Westchnęłam i obróciłam się w stronę Rogersa. Stał tam z rękoma w kieszeniach i wpatrywał się grób dziadka, nawet na mnie nie spojrzał.

~*~

Kilka tygodni później

Siedziałam pod oknem i słuchałam jak krople deszczu uderzają o parapet. Siedząc tak, podparta, patrzyłam na zewnętrzną część rezydencji Wayne’ów. Wielki ogród z idealnie przystrzyżonym trawnikiem. Liściaste wierzby rzucały się w oczy. Było już ciemno. Nie wiedziałam co robić. Żadna książka ani gazeta w tym momencie nie była w stanie zająć mojego umysłu. Wciąż myślałam o Rogersie i próbowałam rozsupłać problem: „Dlaczego Rogers się do mnie doczepił?”. Miałam wrażenie, że mu się podobam, ale po tej jego niepewności i fałszywym uśmieszku nie wiedziałam, co myśleć. Niezły był z niego orzech do zgryzienia. Ludzie się uśmiechają, by oszukiwać, ale on był inny, podobno nigdy nie kłamał. Wiem, że skłamał... on i ta jego banda Avengersów... najchętniej pozabijałabym ich wszystkich przy pierwszej lepszej okazji. Byli zwykłymi bydlakami bez dusz. Zabijali wszystkich, którzy byli inni, którzy im przeszkadzali.

- Napaliłem w kominku. Pozwolisz, że zabiorę cię pod niego i poczęstuję winem?

Bruce się ukłonił i zaśmiał. Podniósł mnie i delikatnie usadził na kocu. Szybkim ruchem pozbył się koszuli i spodni tak, że został w samych bokserkach. Ja także długo nie czekałam, zanim pomógł mi w pozbawieniu się większej ilości garderoby. Hector już dawno spał, więc nikt i nic nie miało prawa nam przeszkodzić. Wayne obiął mnie w pasie i pocałował w szyję.

- Wiesz... zawsze szukałem kogoś, kto mógłby właśnie tak spędzać ze mną wieczory. Teraz już wiem, że chyba kogoś takiego znalazłem.

Ułożyłam się wygodnie na kocu. Brunet przytulił mnie do siebie, po czym namiętnie pocałował. Zaskoczyło mnie to jego wyznanie. Pomimo że z nim byłam już tak blisko, sposób, w który mnie całował, był pusty. Pusty jak jego nadzieje. Chciał ze mną być, chciał abym była jego - ja nie. Ja tak nie mogłam. Chciałam być wolna. To wszystko mnie przerażało, to było straszne. Chciałam zamknąć oczy i znów obudzić się w swoim łóżku bez problemu, znów widzieć uśmiechniętą twarz mojego męża. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Była trzecia w nocy. Myślałam, myślałam za dużo. Jeśli mam się ukrywać, to nie tu, nie przy nim. Wiedziałam, że zapewne był jedyną osobą, której mogę zaufać. Wiedziałam też, że mogę zaufać jeszcze jednej osobie... Steveowi Rogersowi. Pomimo że należał do tej całej bandy, mogłam spojrzeć mu w oczy i powiedzieć wszystko. Cicho i bezszelestnie wyślizgnęłam się z obięć Waynea i ubrałam się. Zakradłam na piętro i obudziłam chłopczyka. Nie minął kwadrans, kiedy byliśmy już na zewnątrz. Szybko odjechałam z rezydencji w stronę domu Rogersa. Mój stary dom był zajęty przez policyjne taśmy.
Stałam tam przed jego drzwiami z niepewnością. Zapukałam cicho kilka razy. Po krótkiej chwili moim oczom ukazała się zaspana twarz Steve’a.

- Miałeś rację. Jednak potrzebuje pomocy. On chciał mnie tam trzymać, bo się we mnie zadurzyła a ja... ja... Och, nie każ mi się tłumaczyć, jest trzecia w nocy, a jedyną osobą, której mogę zaufać, jesteś ty - jęknęłam. 

Uśmiechnął się i przepuścił Hectora do domu. Złapał mnie za rękę i spojrzał w oczy. Przybrał poważy wyraz twarzy, mówił prawdę. Był Kapitanem Ameryką. Bezpieczniejszego miejsca nie mogłam sobie chyba znaleźć. W szczególności, że mały był ulubieńcem Rogersa, a ja czułam się w tym muzeum lepiej niż w wielkim domu nadętego bogacza. Lubiłam Wayne’a, ale nie mogłam mieszkać z kimś, kto chciał mnie tylko przelecieć. Wolę gapić się na wyszczaną twarz Rogersa, niż wciąż kłamać Bruce’owi w twarz. W końcu Rogers obiecał mi, że będę bezpieczna. Módlmy się, żeby miał rację.

- Chodź. Nic nie szkodzi, możesz tu zostać jak długo chcesz, będziesz tu bezpieczna, obiecuję.
Rzuciłam mu się na szyję i nie chciałam puścić. Teraz liczyło się dla mnie to, że był tu. Był i nie chciał mnie puknąć. - Mam dwa pokoje, jeśli chcesz jeden oddam Hectorowi, a swój tobie, a sam pójdę na kanapę...

- Nie, zmieścimy się w jednym łóżku. To znaczy... Ja i Hector.

- Dobrze, ale jeśli coś, to wiesz... Dobranoc, Marni.

- Dobranoc... Steve?

- Tak?

- Dziękuję.

~*~ 

Tak jakoś rozdział dziaj bo taka wena i chęci. Wybaczcie za to coś co mi nie wyszło . .  ponownie.

6 komentarzy:

  1. Super rozdział czekam z niecierpliwością na Next. = ̄ω ̄= Życze weny i pozdrawiam Fran (^・ω・^ )

    OdpowiedzUsuń
  2. Mocno namieszałaś w tym rozdziale. Akcja poszła strasznie szybko, ale załapałam sens.
    Jak zwykle czekam na nexta
    Riv

    OdpowiedzUsuń
  3. Ooo jak słodko !! XD W końcu poszła po rozum do głowy !
    Czekam na wiecej ! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja już umieram z ciekawości... Kiedy next?

    OdpowiedzUsuń
  5. Postaram się na najbliższy piątek,przepraszam za nieobecność :)

    OdpowiedzUsuń